Po pierwsze to przepraszam za tak długą nieobecność. Po drugie
wybaczcie, że zaczyna się tak nudno, ale zapewniam, że potem jak na kryminał przystało, to się rozkręci. Po trzecie to nie wiem co mi odbiło, że
pierwsza część Sabriny jest pisana w czasie teraźniejszym. Chyba, gdy to pisałam,
to miałam w planach by cała powieść tak wyglądała. Niestety okazało się, że
czas teraźniejszy niezwykle mnie mędzy i reszta jest już pisana normalnie, w
czasie przeszłym. Może gdy znajdę chwilkę to poprawie część Sabriny, ale sens
jej będzie niezmienny, zmienie tylko czas więc się nie martwcie, nie będziecie
musieli czytać tego ponownie. Pozdrawiam, informuje, że przewiduje 77
rozdziałów całości, no i życzę przyjemnego czytania.
Wszyscy jesteśmy statystyką, czyż
nie? Liczby urodzeń, średnia krajowa, statystyka rozwodowa, ilość uczniów na
szkołę i wolnych miejsc pracy na polskim rynku w danym mieście. Dziś wszystko
jesteśmy w stanie wyliczyć. Wystarczy tylko, że oszacujemy zebrane informacje.
Kilka znaków, po nich równa się i… nagle okazuje się, że nie ma nic. Pozostają
cyfry, zasady, bieg za lepszym jutrem, pozycją i sukcesem. Gdzieś w tym
wszystkim zgubił się człowiek, a rzekomo to on powinien być najważniejszy.
Czy zastanawialiście się kiedyś
co by było, gdybyście urodzili się gdzie indziej? W innym miejscu? Domu? W
zupełnie innym mieście? Gdyby ktoś inny kład was do snu? Albo co by było, gdyby
nagle wyrwano was ze środowiska, które znacie i wtrącono do zupełnie innych
realiów? Gdyby nagle zamiast ojca, to jakiś obcy, nieznany wam wcześniej
mężczyzna czytał wam bajki na dobranoc? A matka na każdym kroku dawała wam do
zrozumienia, że jesteście dla niej tylko zbędnym balastem, obciążeniem
wolności, takim w sumie piątym kołem u wozu? Każdego niekiedy nachodzą podobne
myśli, a inni o tym nie myślą, bo po prostu w tym żyją. Mnie przyszło w tym
żyć.
Nazywam się Sabrina Czarnecka.
Przyszłam na świat drugiego lutego roku dwutysięcznego. Same dwójki… hmm, czy
to zbieg okoliczności? Nie wiem, sądzę, że tak, ale przynajmniej każdą
dopuszczającą ocenę mam prawo wytłumaczyć przeznaczeniem, siłą wyższą, z którą
nie ma co dyskutować. Teraz właśnie postanowiłam wykorzystać ten trik.
– Co dostałaś z dyktanda? – pyta
kobieta. Młodo wygląda. Ma długie blond włosy. Z założenia powinny być
perfekcyjnie wyprostowane, ale zawsze się nieco falują przy końcach, a po
zakończeniu dnia to nawet po całości. Niezmiernie tym irytują, nikogo innego,
jak właśnie moją matkę. To tylko jedna z wielu rzeczy, które ją irytują.
Nauczyła się ją ignorować, jak większość tych rzeczy. Dzieci są jedną z nich.
Tym samym ja też do nich należę.
– Nie jedynkę – odpowiadam
szybko, chwytam za jabłko i już mam wyjść z domu, już widzę drzwi, gdy na
drodze staje mi on. Nie mogłam trafić gorzej. Odbijam się od jego klatki
piersiowej odzianej w niebieską koszulkę. Zastanawiam się czy nie rozmazałam
przez to fluidu i tuszu do rzęs. Cóż, miałabym kolejny powód by go nie lubić.
– To co dostałaś z tego dyktanda?
– pyta matka.
Teraz stoję między nimi, a oni są
małżeństwem. Zabawne, ale sięga mnie uczucie, jakbym zawsze stała między nimi,
zakłócała im harmonie i takie tam inne duperele niezbędne do zachowania zdrowej
bliskości między kobietą, a mężczyzną, żoną i mężem, ewentualnie dwoma
kobietami, czy dwojgiem mężczyzn, jeśli ktoś jest nowoczesny. Oni… oni byli
nowocześni, ale na całkiem inny sposób.
– Liczbę, którą planety na mnie
zesłały w dniu urodzin – tłumaczę. Wiem, że nie zrozumieją, nigdy nie
rozumieją, ale co tam, to nie przeszkadza mi próbować. Może w końcu pojmą, że
jestem skazana na coś mniej niż nowoczesny gabinet w jednej z większych
korporacji usług telekomunikacyjnych. Zapewne na takim stanowisku, tak
zbliżonego do jej samego pragnęłaby mnie widzieć matka, ale nie zobaczy.
– Planety zabraniają ci przysiąść
do książek, czy zajrzeć do słownika? – dopytuje. Nie rozumiem po co ciągnie ten
temat. Ja bym po tylu latach już sobie odpuściła na jej miejscu, albo
przynajmniej zmieniła płytę na nieco nowszą.
– Siła wyższa skazuje mnie na
przewagę dopuszczających. Mam to zapisane w gwiazdach. Nic nie poradzisz.
– To ja jestem siła wyższa w tym
domu i to ja daje ci szlaban, na początek na dwa tygodnie. A teraz wybaczcie,
ale idę do pracy. Kordian czemu ty do cholery jeszcze nie wstałeś? – pyta
uderzając w drzwi prowadzące do pokoju mojego młodszego brata.
– Daj mu spokój, późno się
położył, poza tym ma jeszcze wolne dzisiaj. Widział już tą bajkę, na którą
idzie jego klasa. – Darek staje między matką, a drzwiami. Uśmiecha się, jakby
chciał załagodzić sytuacje. Teraz już wiecie czemu tak go nie znoszę? Kordian
jest jego synem, zawsze gdy chodzi o tego szczyla, on robi wszystko by matka
przestała się denerwować. A gdy chodzi o mnie? Jakoś nie przypominam sobie by
kiedykolwiek zachował się tak samo. Zazwyczaj nabierał wody w usta i olewał
sprawę. Nie zrobił nic ponad minimum bym mogła na niego spojrzeć nieco
łaskawszym okiem i zacząć choćby tolerować.
W końcu ten kajtek wychodzi z
pokoju. Ma przydługie blond włosy w nieładzie. Właściwie się nie dziwie, że
jego zawsze traktowano lepiej. Jest podobny do matki, ma jej spojrzenie. Alicja
– moja matka darzyła samą siebie samouwielbieniem, a więc łatwo jej było
polubić taką swoją mini kopię w męskiej wersji. A co do Darka? Cóż, to był jego
syn, a każdy mężczyzna marzy by mieć syna, na dodatek krew z krwi. To że był
podobny do matki w tej sytuacji także było jego atutem, bo łatwiej pokochać
dziecko podobne do ukochanej osoby, niż dziecko podobne do mężczyzny, który
posuwał ukochaną osobę przed nami, czyż nie? Ja nie znam odpowiedzi na to
pytanie, tylko tak sądzę i mam nadzieję, że nigdy na własnej skórze nie przekonam
się czy sądzę właściwie. Nie mam w planach zakładania rodziny i posiadania
dzieci, ani tych własnych, ani tym bardziej cudzych.
– Śpieszę się – rzucam szybko i
korzystając z okazji, że cała ich uwaga jest skupiona na moim ośmioletnim
braciszku wychodzę, wiedząc, że tym razem żadne z nich mi nie przeszkodzi… nie
zatrzyma.
Zakładam słuchawki i ruszam przed
siebie ulicą jednego z mniejszych miast polski.
Obudziłem swoje myśli już kolejny raz
Obudziłem w sobie demony
Szarzy ludzie na ulicy tak szarzy jak my
W beznadziejny sposób samotni
Idę krzywym chodnikiem, który mam
wrażenie jakby regularnie co rok lub co dwa był odnawiany, a jednak wcale się
nie zmieniał i wciąż był tak samo nierówny. Być może szybko się wyniszcza, albo
tworzą go ludzie, którzy mają olewający stosunek do powierzonego im zadania.
Może wina leży po stronie zleceniodawcy, ciętych kosztów i tanich materiałów.
Wchodzę do klasy. Jestem
spóźniona. Pan wychowawca już do tego nawyknął. Nawet nie zwraca na to uwagi,
pomimo, że znamy się zaledwie od trzech tygodni. Siadam w ławce i wyciągam
gruby zeszyt nietypowego formatu, rysuje po nim skrupulatnie kolorując
poszczególne kratki, tworząc labirynt niemożliwy do pokonania. Co mam w głowie,
gdy to robię? Czemu nie uzupełniam notatek jak reszta klasy? Odpowiedź jest
prosta – historia mnie nudzi. Jeszcze za czasów, gdy mieszkaliśmy z ojcem, albo
gdy chciał nas odzyskać uwielbiałam jeździć do dziadka i tam słuchać opowieści
o starych cywilizacjach, wojnach i kulturach minionych wieków. Tata też miał na
ten temat sporą wiedzę. Wraz z tym jak matka zaszła w ciążę z tym gówniarzem,
którego teraz muszę znosić wszystko się skończyło, bezpowrotnie. Zarówno moje
zainteresowanie historią, jak i ich małżeństwo, a tym samym nasza rodzina.
Skończył się też dziadek, właściwie to był moim pradziadkiem. Mama nawet nie
pojechała do niego na pogrzeb, pomimo, że ja chciałam jechać. Wrzeszczała
wtedy, że nie chce mieć nic wspólnego z tą pojebaną rodzinką i moim
popierdolonym tatusiem, że dosyć się przez niego wycierpiała. Ciekawe czy
wiedziała co wytworzy w mojej psychice, gdy zwracała się z tak żywą nienawiścią
do pięcioletniego dziecka? Pewnie nawet przez myśl jej nie przyszło by się nad
tym zastanowić.
Pan wychowawca, którego nazwiska
nie pamiętałam już chciał mnie o coś zapytać, ale dzwonek mnie uratował.
Pozostało tylko się modlić, że sześć kolejnych będzie tak samo łaskawych i
przykry obowiązek edukacyjny tego dnia upłynie szybciej niż zazwyczaj.
Ponownie załączam muzykę, tylko
że tym razem na jedną słuchawkę. Udaję się z koleżanką do zacienionego miejsca
nieopodal szkoły, za takim garażem. Cel jest prosty – wypalić jednego na pół.
– Co u ciebie? – pyta w końcu
dziewczyna, którą znam jakieś trzy lata, ale czy tak nikły staż można określić
mianem przyjaźni?
– To samo co zwykle mnie wkurwia,
plus szlaban. Kobiecie, która mnie urodziła, choć tego nie chciała, nagle
zachciało się bawić w matkę. Pojmujesz to?
– Właśnie nie, przecież ona
zawsze się taka lajtowa wydaje. Pozytywnie zakręcona i zabiegana.
– Tylko co do zabiegana się
zgadzamy – cedzę przez zaciśnięte zęby, później wkładam między wargi ustnik
papierosa i zaciągam się po raz kolejny. Oddaje szluga koleżance. Ma rude włosy
i kilka piegów na nosie i policzkach.
W słuchawkach wciąż gra:
Wykrzyczałem w mojej głowie tysiące słów
Których nie zrozumiesz już nigdy
Wyrzucałem brudne myśli nie najlepiej mi z tym
Tego nie zrozumiesz już nigdy
Dzień szkolny się zakończył. W
powrotnej drodze do domu kupuje, w jednym z osiedlowych sklepów dwusetkę
cytrynówki i sok w kartoniku o smaku pomarańczowym. Ulewam trochę soku na trawę
i wlewam do niego zawartość szklanej buteleczki. Co jakiś czas czynię łyk
popełniając tym świadome przestępstwo, w końcu w naszym kraju spożywanie
alkoholu przez osoby poniżej osiemnastego roku życia jest zabronione.
Do domu idę dłuższą drogą,
zahaczając o blok, w którym mieszka ojciec. Może chciałam go choć raz zastać.
Udało się. Akurat wychodził z klatki. Pisał smsa na telefonie, przez co z
początku nawet mnie nie zauważył.
– Co tu robisz? – dziwi się
wyjmując kluczyki do sportowego audi bez tylnych siedzeń.
– Jestem – odpowiadam. Lepsza
odpowiedź na żadne przez niego pytanie nie przychodzi mi do głowy.
– W takim razie wsiadaj, odwiozę
cię – proponuje. Mogłabym przysiąc, że się zmienił, to już nie ten sam
człowiek, którego znałam. Teraz miał na stopach kolorowe air-maxy niczym
dwudziestolatek i kurtkę przeciwdeszczową o podobnych barwach, także w stylu
bardziej pasującym do moich rówieśników niżeli do człowieka, który mnie
spłodził przed czternastoma laty.
Ojciec nigdy nie palił. Obawiałam
się, że wyczuje dym papierosowy, którym zapewne zdążyły już przesiąknąć moje
włosy, ale nie wyczuł. Ulokowałam się wygodnie w siedzeniu jego samochodu,
chciałam załączyć jakąś muzykę, usłyszałam jednak jego karcący głos mówiący:
– Nie grzeb mi tam.
A potem zapytał:
– Jak w szkole.
– Normalnie, jak to w szkole. –
Wzruszam ramionami.
– To dobrze, że dobrze.
Odkręcam sok chcąc się napić
jeszcze łyka tego amatorskiego drinka. Nawet ja, która jestem z alkoholem za
pan brat wyczuwam woń kolorowej wódki. Mój ojciec jest abstynentem i nie czuje
nic. Jak to możliwe? Nie czuje, czy nie chce czuć? W milczeniu podwozi mnie pod
sam dom, rzuca krótkie „cześć, do kiedyś tam” i odjeżdża.
Opróżniam kartonik do dna,
wyrzucam na trawnik i lekko chwiejnym krokiem idę na trzecie piętro. Darek
otwiera mi drzwi. Pewnie usłyszał jak wklepywałam kod na domofonie.
– Wchodź, zrobiłem obiad, jak
chcesz to sobie odgrzej. Ja i Kordian wychodzimy, idziemy do sklepu. No chyba,
że chcesz iść z nami to zjesz coś po drodze – mówi szybko, tak jak to ma w
zwyczaju, jednocześnie ubierając granatową bluzę. Kordian jest już gotowy do
wyjścia. Czeka przestępując z nogi na nogę i przegląda się w lusterku.
– Nie. Zostanę – odpowiadam chcąc
się ich obydwóch jak najszybciej pozbyć.
Darek mruży oczy, przysuwa się.
Wydaje się być podejrzliwy, więc uznaje, że bezpieczniej jest się cofnąć.
– Chuchnij – pada polecenie.
Przez uśmiech odpowiadam:
– Nie jesteś moim ojcem, odczep
się. – Odwracam się na pięcie i zmierzam do swojego pokoju.
– Sabrina jesteś za młoda na to
by pić – słychać za moimi plecami jakby z nutką troski w głosie.
Trzaskam drzwiami i rzucam się na
łóżko. Ścieram dwie łzy ze swojego policzka, nie lubię płakać. Zakładam
słuchawki i już nic nie słyszę, oprócz:
Labiryntem zwyczajnego dnia
Pójdę tam gdzie najlepiej mi
Twoich łez, twoich głupich łez
Dosyć mam, zamknij za sobą drzwi
Zamknij za sobą drzwi
Już
idź...*
To mogło być wspaniałe
popołudnie, właściwie przedwieczór. Mały skrzat bawił się na dywanie co jakiś
czas podbiegając do mnie by podwędzić mi chipsa. Amelia suszyła czy też
prostowała włosy, a może lokowała. Szczerze mówiąc nie odróżniałem tych
czynności upiększających. Ja szukałem na allegro i olx tanich, używanych części
do motocykla, podsłuchując przy okazji muzyki z słuchawek zawierzonych na
karku. Odgłos mocnych, rockowych brzmień przerwał domofon do drzwi. Bardzo się
zdziwiłem, że my w ogóle mamy coś takiego jak domofon. Najwidoczniej musiałem
przespać jego zakładanie. Już miałem wstać z leżaka, na którym się rozłożyłem w
samym przedpokoju przy piecyku. Wszystkich tym denerwowałem, bo musieli mnie
okraczać, albo obchodzić by dostać się do kuchni, ale gdyby nie ja, to im
byłoby zimno, więc byli zmuszeni do tolerancji.
– Nie otwieraj – powstrzymała
mnie Amelia.
– Dlaczego? – zdziwiłem się, ale
gdy nie odpowiedziała sądziłem po prostu, że sama ruszy tyłek i otworzy.
Rozsiadłem się ponownie z
laptopem na kolanach w poszukiwaniu lusterek i akumulatora, a ona dalej stała w
łazience przed lustrem. Tylko ta mała podleciała do drzwi i wskazała rączką na
białą słuchawkę domofonu.
– Amanda, zostaw! – krzyknęła
szeptem Amela.
Domofon dalej napierdalał. Już
mnie łeb zaczynał od tego boleć i miałem w planach założenie słuchawek,
zrobienie głośniej i wyłączenie się. Niestety ten ktoś przestał dzwonić, a
zaczął krzyczeć:
– Amelia, Amelia!
– Kto to kurwa jest? – zapytałem
podirytowany.
– A co cię to kurwa obchodzi?
Ciebie woła czy mnie?
– No ciebie – odpowiedziałem
odwracając się w stronę otwartej łazienki. – Ale drze się też pod moimi oknami.
Dopiero się tu wprowadziliśmy, co ludzie sobie o nas pomyślą?
– A niech sobie myślą co chcą, w
dupie ich mam.
– Ej, on gwizdał? – zapytałem.
Wyostrzyłem słuch i faktycznie to był gwizd i to nie jeden. – Ja co prawda
jestem prostakiem, ale jeszcze mi nie przyszło do głowy by pod oknami
dziewczyny gwizdać. Kumpla, jasne, ale laski, w życiu.
– Dobra, Wiktor, skończ się
wymądrzać i sieć cicho. W końcu się znudzi i sobie pójdzie – odparła
podirytowana.
Przystałem na jej propozycje, ale
znowu zaczął dzwonić domofon. Spojrzałem pytająco na Amelie, a Amanda zaczęła
biegać z jednego pokoju do drugiego, by w końcu znów wylądować na dywanie obok
mnie i bawić się zabawkami.
– Znudzi się.
– Jasne, nie wygląda na
znudzonego. Powiedziałbym, że chyba raczej mu się spodobało wciskanie guzików.
Lada moment zacznie po sąsiadach dzwonić – przewidywałem zmieniając muzykę w
słuchawkach.
– Oby nie.
– Może ja zejdę i dam mu w mordę
co? – zaproponowałem.
– Super plan – rzekła z wyraźną
nutką ironii w głosie. – Ciekawe co o nas wtedy pomyślą sobie sąsiedzi.
– Że jakiś pajac darł się pod
oknem i dostał w dzióba. – Uśmiechnąłem się szczerze w jej kierunku, ale
odpowiedziała mi na to tylko złośliwym, cynicznym uśmieszkiem.
Postanowiłem odpuścić. Nie
chciała bym się wtrącał, to nie mogłem zrobić nic innego, jak tylko pozostać
biernym obserwatorem. Zawołałem małą do siebie, wziąłem na kolana i pokazałem
jej rysunek ogni.
– Wujek trzaśnie takie na
motorze, ładne?
– No, no, no – odpowiedziała
pukając paluszkiem wskazującym w ekran, a potem przytuliła się do mojej szyi
omal nie łamiąc przy tym słuchawek. Szybko je zauważyła, zdjęła ze mnie i
usiłowała założyć na swoje uszy.
– Czekaj, nie tak, krzywo jest –
pouczałem ją poprawiając.
Włączyłem skrzatowi jakąś
piosenkę z bajki, chyba Tabalugę, a ten debil krzyczący nadal dzwonił na
domofon i co jakiś czas pogwizdywał.
– Ty, Amelia, a może ty się
puszczasz, bo gwiżdże to się chyba na kurwy, nie? – dopytywałem.
Rzuciła we mnie jakimś kremem.
Zabolało. Na pewno będę miał guza.
– Gdybyś trafiła mnie w potylice,
mogłabyś mnie zabić – poskarżyłem się.
– Tak, na pewno. Napisaliby ci
potem na nagrobku: umarł śmiercią tragiczną za sprawą małego Nivea – wyśmiała
mnie.
Mała Amanda oddała słuchawki i
ruszyła na poszukiwanie swojego kremiku, a gdy go znalazła to najwidoczniej
podłapała bakcyla i zaczęła nim rzucać. Oczywiście celowała nim tak jak jej
matka, w nikogo innego tylko we mnie, a ja biedny zaciskałem zęby i znosiłem te
razy w pokorze. W końcu uśmiech dzieciaka był najważniejszy, skoro chciała tak
się bawić, to niech się tak bawiła.
Niemal całkiem już zapomniałem o
tym kimś co wołał Amelie, ale znowuż o sobie przypomniał dzwoniąc na domofon.
– No nie – skwitowałem. – Jaki
nachalny. Zakochał się czy coś?
– Wiktor, zamknij się. Podzwoni i
pójdzie. Maks godzina i się znudzi.
– Jeśli taki zakochany, to kto wie.
Może się położy na schodach. Poza tym jak ty to sobie wyobrażasz, że on godzinę
będzie tak nam napierdalał i darł tego ryja? Wyeksmitują nas jak będziesz tu
takich palantów sprowadzała.
– Nawet go nie znasz, a już go
obrażasz.
– Ej, a może to jest ten… ojciec
Amandy? – zgadywałem. – To wpuść go, chętnie pana poznam. Chętnie go też
podliczę za zaległe alimenty. W końcu to ja utrzymywałem to dziecko, bo ciebie
to praca każdego rodzaju parzy.
– Ja się uczę.
– A ja to niby nie? W gimnazjum
jestem. Drugiej.
– Ja trzeciej.
– Bo rok nie zdałaś – wyśmiałem
ją. Rzuciła we mnie kolejnym kremikiem, ten był w tubce, miał ostry rant. –
Uważaj, bo mi mogłaś coś rozciąć.
– Odciąć bym ci mogła. Język.
Byłby to pożytek dla wszystkich.
– Nie, nie, nie.
– Nie, nie, nie – powtórzyła po
mnie Amanda ponownie wspinając się na moje kolana.
– A jak go sąsiedzi wpuszczą? –
zapytałem w momencie, gdy brama od klatki schodowej była otwierana. Dokładnie
było słychać to charakterystyczne skrzypnięcie, a potem zgrzyt i trzask
samoistnego zamknięcia.
– O kurwa – wypaliła przerażona.
– Dobra, w razie czego go zepchnę
ze schodów – rzuciłem z uśmiechem do tej małej blondyneczki o brązowych oczach.
– Sodów – powtórzyła kładąc
główkę na mojej klatce piersiowej. Chyba pokładała się już do snu. Zerknąłem na
zegarek, wskazówki wskazywały po dziewiętnastej. Była to już jej godzina.
– Nie, Wiktor, ty się nie
będziesz wtrącał, a tym bardziej nikogo zrzucał ze schodów – postanowiła Amelia
ostrym szeptem. Ten ktoś był już pod drzwiami.
– Wie, że jesteśmy w domu –
wywnioskowałem. – Twoje dziecko pewnie było słychać nawet na dole.
– To mogłeś ją zawczasu
zakneblować.
– Tak, półtoraroczne dziecko będę
kneblował. Nienormalna jesteś.
Rozległo się walenie do drzwi i
głośne:
– Amelia, otwórz, wiem, że tam
jesteś.
Brunetka spojrzała na mnie,
poczochrała małą i przestraszoną po jasnych włoskach o zmiennej barwie. W
świetle dziennym wyglądały jakby miała pasemka z kilku odcieni blondu.
– Otwieraj, kurwa, bo drzwi
rozpierdolę! – wrzasnął uderzając pięścią kilkakrotnie w niemalowane drewno.
– Otwórz mu bo on naprawdę te
drzwi rozniesie. One już się ledwie kupy trzymają. – To był fakt. Drzwi były
dwuskrzydłowe i duże, wyglądające na stare, ale miały niewielką szparę na
środku. W efekcie wystarczył mocniejszy, może dwukrotny kopniak precyzyjnie w
sam ich środek by ustąpiły. Nawet nie trzeba było do tego dużo siły.
– Dobrze, ale zabierz małą do
pokoju i cokolwiek by się działo, masz się nie wtrącać.
– Ale tak…
– Wiktor. Powiedziałam, że masz
się nie wtrącać – warknęła.
– Jak sobie chcesz. – Odstawiłem
komputer na ziemie, a skrzata chwyciłem pod paszkami i przeniosłem do pokoju. W
tym czasie ten ktoś dalej walił w drzwi i się wydzierał by mu otworzyć, bo
naprawdę wywarzy drzwi. Dawał nam do zrozumienia, że jest na to gotów. Musiał
być cholernie zdeterminowany.
Amelia otworzyła temu typkowi
drzwi w momencie, gdy ja zamykałem pokojowe. Zerknąłem na małą, zaczęła wspinać
się na łóżku i na nim kłaść, przytulając się do misia. Uchyliłem więc drzwi by
podsłuchać rozmowę. Cierpliwość bez wątpienia nie była moją mocną stroną.
Dokładnie widziałem jak blondyn
pchnął drzwi z taką siłą, że Amelie aż odrzuciło na bok. Chyba się uśmiechał
cynicznie i perfidnie, ale aż tak dokładnie tego ocenić nie mogłem. Miałem
ograniczoną widoczność przez szafę, która większość zasłaniała.
– No witam, witam – przemówił. –
Gdzie ten mały szczyl?
Mały szczyl… hmm? – co było
grane? – pytałem sam siebie. Z początku nawet sądziłem, że chodzi mu o mnie.
Zaczynałem się zastanawiać naprędce czy pooddawałem już wszystkie długi, czy
może o kimś zapomniałem i nadal widzę mu kasę, a ten doliczył sobie odsetki i
przyszedł po swoją własność. Jednak Amelia wyglądała jakby go znała. W
pierwszym momencie nieco mnie to uspokoiło, ale zaraz potem zaczęło niepokoić.
Czyżby chodziło mu o małą Amandę?
– Wyjdź stąd – poleciła wskazując
mu ręką drogę powrotną.
– Nie wyjdę, a wiesz dlaczego? –
zapytał. – Dlatego – odpowiedział wyjmując jakąś kartkę z tylnej kieszeni.
Pomyślałem, że to idiota, albo ktoś latający na prochach, bo kto normalny
zadaje pytania tylko po to by samemu sobie na nie odpowiedzieć? Tym bardziej
gdy sam zna odpowiedź. Teoria, że ten typek lata na prochach wydawała się być
prawdopodobna, był taki chwiejny, miał przydługie włosy, ubrania wyglądające na
stare i znoszone. Typowy szczeniak latający na dopach, choć wydawał się być ode
mnie starszy, a może po prostu wyższy?
– No co chcesz mi pokazać?
– To. – Rzucił jakąś kartką, albo
kopertą. Ta odbiła się od Amelii i upadła na podłogę. – Czyś ty ochujała!? Skąd
ja ci wezmę tysiąc złotych każdego miesiąca?
– To już twój problem – odparła w
pełni opanowana, podczas gdy nim telepało.
– Nie, to jest kurwa twój
problem. Kiedy ode mnie odchodziłaś mówiłaś, że nic ode mnie nie chcesz, a
teraz ci się nagle o alimentach przypomniało! Przyśniły ci się kurwa, czy jak!?
– Myślisz, że mi jest łatwiej!?
Sama ją wychowuje! Myślisz, że ile na nią wydaje? Dziesięć złotych? To są kwoty
liczone w setkach!
– Masz to wycofać! – warknął
przyszpilając ją do ściany. Chwycił jedną dłonią za szyje jakby chciał ją
udusić. Już miałem się wtrącić, ale mała spadła z tapczanu i zaczęła płakać.
Wejrzałem na nią, potem znów na szarpiącą się parę. Dziecko wyglądało na całe,
natomiast Amelia wiedziałem, że sobie sama nie poradzi z kimś od niej o wiele większym.
Dlatego to jej rzuciłem się na pomoc.
Chwyciłem tego typka za bluzę na
ramionach i odciągnąłem. Spojrzał na mnie i pociągnął mi tak z dyńki, że aż mi
się wszystkie gwiazdki drogi mlecznej przed oczami pokazały. Na ślepo mu
oddałem trafiając w policzek, on mi w brzuch. Mała zaczęła piszczeć, Amelia się
drzeć, chyba otworzyła drzwi, a jakiś sąsiad się wtrącił. Jego syn też
przyszedł nam z pomocą.
Ocierałem krew spływającą z czoła
i nosa, a ten blondyn się wygrażał:
– Jeszcze tu wrócę i pamiętaj,
masz to wycofać!
Podziękowałem sąsiadom i
zamknąłem drzwi. Nie chciałem im niczego tłumaczyć, zresztą nawet nie
wiedziałem jak mam im to wszystko wytłumaczyć. Ja nic nie wiedziałem, nawet nie
znałem tego typa.
Amelia oparła się plecami o
ścianę, osunęła po niej. Mała zapłakana do niej podeszła by się przytulić.
Teraz już obie płakały, a ja między tym wszystkim czułem jak z nadmiaru wrażeń
i lekkiego obicia kręci mi się w głowie.
– Kto to był? – pytałem, ale nikt
mi nie chciał udzielić odpowiedzi. – Amelia, czy to był ojciec Amandy?
Nadal cisza. Wkurwiłem się i
przypierdoliłem z pięści w ścianę nad jej głową.
– No odpowiedz mi do cholery!
Nie odpowiadała. Wziąłem więc
skrzata z sobą do pokoju, zamknąłem drzwi. Amelia w normalnym stanie nie była
wzorową matką, a taka zdenerwowana i roztrzęsiona mogła być już tylko porażką.
– Położysz się obok wujka i
pójdziesz spać? – pytałem ciągle pochlipującej Amandy. – Zobacz jaką wujek ma
ładną poduszkę, w samochody. W tira. Podoba ci się tir? – Chciałem ją zagadać,
czymś zabawić. To był najlepszy sposób na nią. Właściwie to był jedyny sposób
na nią, na który to ja wpadłem, gdy ona jeszcze nie umiała ani mówić, ani
chodzić.
Położyłem ją na rozłożonej
kanapie, na połowie od ściany, by czasami nie spadła, a co najwyżej wpadła na
mnie, gdyby się wierciła. Ścianę także obłożyłem jaśkami, by w nią nie
przypieprzyła głową i się przez to nie obudziła w środku nocy z rykiem na sto
pięćdziesiąt. Wyciągnąłem butelkę z podgrzewacza, który już od dobrych
kilkudziesięciu minut nie chodził. Podałem ją do rączek tej małej blondyny i
leżąc obok niej zacząłem ją głaskać kciukiem po głowie by usnęła.
Moja matka kiedyś mawiała, że
wspólne posiłki cementują więzy rodzinne. To były czasy gdy jeszcze
mieszkałyśmy z ojcem, albo same, albo chwile po tym jak Darek wrócił z
więzienia, a ona była już w ciąży z Kordianem. Pamiętam jak mój ojczym słysząc
te słowa po jednej z większych awantur przy śniadaniu z szerokim uśmiechem
rzekł:
– Albo zaostrzają konflikty,
kochanie. – Wrednie i cynicznie wtedy do niej pomachał, zarzucił kaptur na
głowę i wyszedł pobiegać.
Często tak robił po kłótniach,
dlatego lubiłam gdy się kłócili. Wtedy wyłaził i nie musiałam obserwować jak
robią do siebie maślane oczy, albo obleśnie się całują podczas wspólnego
przygotowywania posiłków. Gdy byłam dzieckiem było mi przykro, że mama nigdy
nie gotowała wspólnie z tatą i z nim nie wymieniała takich czułości. Gdybym jej
o tym powiedziała zapewne zrzuciłaby za to całą winę na niego, ale ja już byłam
duża i wiedziałam, że winna była także ona.
Jak już wspominałam teraz byłam
już duża, czyli czasy dzieciństwa już dawno minęły, a po wspólnych posiłkach
pozostały tylko wspomnienia wyblakłe tak samo jak stare fotografie, takie
sprzed wojny, albo wojen, obydwóch. Matka nie miała na takie duperele jak
wspólne jedzenie po prostu czasu. W godzinach obiadowych była w pracy i pewnie
pożerała lekkie lunchy złożone z sałatek i bukietów surówek, wieczorami późno
wracała i zazwyczaj padała z nóg, a rano szykowała się w biegu i najczęściej
zdążyła tylko chwycić przelotem za jabłko, pomarańcze, albo jakiś inny owoc.
Tego wieczoru jak na złość było
inaczej. Musiała wrócić przedwcześnie. Aż wyszłam ze swojego pokoju na korytarz
zszokowana tym faktem. Sam Darek też musiał być zaskoczony, bo nawet się
głupkowato zapytał czy czasami nie mają dziś jakieś rocznicy albo okazji, o
której zapomniał.
– Nie, głuptasie. – Trąciła go
palcem wskazującym w nos. – Szef mnie wcześniej puścił – dodała po czym
cmoknęła go w policzek i poczochrała
Kordiana po jego blond włosach, które jak zwykle na jesień nieco ściemniały.
– Mogłaś powiedzieć wcześniej, to
taka okazja, że zamówiłbym tort. Zdarza się rzadziej niż urodziny, a te są raz
na rok – dogryzł jej, ale ona zdawała się nawet tego nie zauważać. Gdybym ja
tak powiedziała, to pewnie by mnie opieprzyła, zrobiła minę, albo kazała się zamknąć.
No ewentualnie mówiłaby jak to ona ciężko pracuje na nasz dobrobyt. Znałam te
wszystkie jej śpiewki już na pamięć.
Ze splecionymi na piersi rękoma i
niewesołą miną ruszyłam do kuchni, w którym stał stół ze szklanym blatem.
Kuchnia była urządzona raczej w chłodnych i zimnych barwach. Była neutralna.
Nie miała w sobie niczego z przytulności. Nie kojarzyła mi się rodzinnym
ciepłem, ani gościnnością. Być może tylko kuchnia u rodzin typu Mostowiaków z M
jak miłość miała taki przyjemny wizerunek, a wszystkie inne, te realne były… po
prostu były.
– Widzę nadal oburzona o ten
szlaban – skwitowała odwieszając swoją torebkę z Chanel na oparcie krzesła.
Teraz już wiem dlaczego te krzesła miały takie rogi, by mogły jej służyć za
wieszak.
Zajęłam miejsce naprzeciwko niej
i nic nie odpowiedziałam, po prostu się szybko i cynicznie uśmiechnęłam, a
potem na nowo przyjęłam swój poprzedni, oburzony wyraz twarzy.
– I wiesz co? Bardzo dobrze. A
bądź sobie obrażona. W dupie to mam.
– Alicja – syknął mój ojczym, tak
zabawnie przez zęby.
– No co? – Spojrzała na niego
zaczynając już ciskać tymi swoimi błyskawicami w brązowych tęczówkach. – Ty
widzisz co ona sobą przedstawia? – zapytała wskazując na mnie obiema dłońmi. –
Jakaś cholerna obraza majestatu, bez powodu – odpowiedziała sama sobie na
zadane wcześniej pytanie.
Dariusz wypuścił głośno powietrze
z płuc i nie dodał nic do powstałego tematu. Ja także zamierzałam się nie
odzywać.
– Sam smarowałem wszystkim
kanapki – pochwalił się ten ośmioletni lizus.
Mama go pochwaliła, pogłaskała po
główce i dała buziaka w policzek. Aż mdło było od samego patrzenia.
Przewróciłam oczami. Już chyba wolałam, gdy nie zjawiała się na kolacji. Mogłam
wtedy wziąć co mi pasowało, iść do swojego pokoju i zjeść przed komputerem,
oglądając jednocześnie jakiś film, przeglądając którąś z ciekawszych stron,
albo po prostu pisząc ze znajomymi przez komunikator, rzadziej przez maila.
Darek postawił szklaną miskę z
sałatką na środku stołu, podał wszystkim po talerzu i zasiadł obok matki, czyli
także naprzeciwko niej. Być może gdyby nie był jej mężem, to nawet przyjemne by
się na niego patrzyło. Miał szerokie ramiona, głębokie i czarne oczy, oraz
seksownie duże dłonie. Jednak był moim ojczymem, co powodowało, że patrzyłam na
niego niczym na wrogi obiekt od kiedy tylko pamiętam.
Kordian zaczął opowiadać o jakieś
nowej, beznadziejnej grze, gdzie zabijało się zombie. Ta gra nie była
przeznaczona dla dzieci, była jego ojca – Darka, ale on w nią grał. I jemu było
wolno, nikt się go nie czepiał, ani go za to nie krytykował. Jeszcze mało
brakował, a zaczęliby być mu brawo, że tak sprawnie zabija te zielone i
sinofioletowe potworki pojawiające się na ekranie.
– Jak było w szkole? – Spojrzała
na mnie.
– Okay – odpowiedziałam bawiąc
się widelcem, grzebiąc nim w półpełnym talerzu.
– Po wróciłaś od razu do domu? –
Czyli tylko o to jej chodziło. Starała się wybadać, czy przestrzegam jej
bezsensownego szlabanu.
– Tak, wróciła – wtrącił się
Darek, ale nie patrzył na nią, patrzył na mnie. Właściwie to zdawał się
przeszywać mnie wzrokiem na skroś. Jednak kiedy matka na niego zerknęła od razu
spojrzał na talerz z kanapkami i wziął jedną. Na nowo zachowywał się
codziennie, tak zwyczajnie.
– Dlaczego jej nie powiedziałeś?
– zapytałam, gdy kolacja dobiegła już końca, a mama poszła z Kordianem do
łazienki by pomóc mu w umyciu włosów. Oczywiście nie miała na to ochoty, ale
mój mały braciszek tak nalegał, na dodatek sam Darek ją do tego wypchnął, więc
nie miała innego wyjścia jak tylko ustąpić obydwóm panom. Ciekawe dlaczego mnie
nigdy z taką łatwością nie ustępowała i to w niczym, nawet w najmniejszej
drobnostce.
Darek zahamował podczas zmywania
i rzucił mi takie dziwne spojrzenie. Nie było karcące, bardziej z namiastką
litości.
– Sądziłem, że nie potrzeba ci
więcej problemów – opowiedział, opukał talerz i odstawił go na zmywarkę. – Ale
nie myśl sobie, że tak będzie zawsze. Kryłem cię pierwszy i ostatni raz, więc
lepiej się ogarnij i nie waż się więcej wrócić w takim stanie.
– Dobrze, tatulku drugorzędny.
Nie będę w takim wracała, będę upijała się tutaj i w takim wychodziła –
rzuciłam gniewnie i ze splecionymi na piersi rękoma udałam się do swojego
pokoju. Trzasnęłam drzwiami.
Rano cała gehenna zaczęła się od
nowa, czyli moja matka dbała tylko o siebie, albo raczej o swój wygląd.
Przeczesywała włosy dużą szczotką. Potem wzięła się za kremowanie twarzy,
nakładanie podkładów, cieni do oczu i nienaturalnym wydłużaniem rzęs przy
pomocy specjalnych maskar i zalotek.
– Darek, trzeba Kordianowi kupić
nowe buty, wiesz, takie na jesień, by po kałużach mógł chodzić – mówiła
podniesionym głosem z łazienki, by mężczyzna w kuchni ją słyszał.
Darek nakładał właśnie jajecznice
na talerze dla wszystkich i podawał do stołu.
– Kalosze znacz się? – zapytał z
lekkim uśmiechem. Musiałam przyznać, że gdy się uśmiechał wyglądał znacznie
łagodniej, co równocześnie znaczy przyjaźniej. Z uśmiechem był taki bardziej do
lubienia, no ale przecież ja i tak go nie lubiłam, niezależnie od tego czy
chodził z ponurą miną, czy się szczerzył jak głupi do sera.
– No coś ty, oszalałeś? – Matka
stanęła w progu kuchni i popukała się palcem po głowie. – Jeśli sądzisz, że
ubrałabym własne dziecko w jakieś gumiaki, to… brak słów po prostu! Jak ty
możesz mnie tak nie znać!?
– Dlaczego mama krzyczy? – spytał
przeciskając się obok niej Kordian. Tak właściwie to nie wiem czy pytanie
skierował do niej czy do ojca, bo spojrzał pierw na nią zadzierając główkę do
góry, a gdy nie uzyskał odpowiedzi to zerknął na Darka.
– Bo jest siódma rano, ty jesteś
jeszcze w piżamie, a Sabrina nawet nie podniosła się z łóżka, synku –
odpowiedział spokojnie Darek, miał nieco olewający ton.
Faktycznie miał racje. Nadal nie
podniosłam się z łóżka, ale i tak całą tę scenę dokładnie widziałam leżąc i
obserwując wszystko przez otwarte drzwi. Miałam ku temu doskonale ułożony
tapczan. Zresztą znałam ich i to mieszkanie już tak dobrze, że nawet z zamkniętymi
oczami mogłabym powiedzieć gdzie są, a na podstawie tego co mówią określić jak
się zachowują.
Młody odsunął sobie krzesło,
zasiadł przy stole, zjadł plasterek zielonego ogórka i spojrzał w stronę ojca.
– Czyli normalka – rzucił do
rodzica.
– Jak to? Ona jeszcze nie
wstała!? Ty jej nie budziłeś? – Moja rodzicielka miała w zwyczaju obwiniać
wszystkich o wszystko i do wszystkich mieć o to pretensje, tylko nigdy nie do
samej siebie.
– A mam na czole napisane „pan
pobudka”?
Byłam pewna, że zagryzła zęby,
złożyła dłonie w pięść, wyprostowała się jak struna, choć jej akurat nie
widziałam.
Wpadła do mojego pokoju niczym
huragan wydzierając się:
– Ty do szkoły idziesz!
– Ehe – odburknęłam zaciągając
kołdrę na głowę. Chciałam ją podkurwić. Należało się jej za rozbicie naszej
rodziny. Znalazła sobie kochanka jeszcze przed rozwodem. – Na trzecią lekcje
pójdę – dodałam olewająco.
– A dlaczego tak?
– Esej, miałaś mi pomóc napisać.
Przedwczoraj miałaś. Wtedy wróciłaś po północy, wczoraj zapomniałaś mi
przypomnieć i ja też zapomniałam. Nie wiem kto to antyglobalista – udzieliłam
jej skrupulatnej odpowiedzi zmieniając plan działania. Teraz chciałam się tylko
urwać z nudnej budy, albo przynajmniej z kilku lekcji. W tym celu musiałam
wzbudzić w niej poczucie winy. Z moją matką się inaczej nie dało. To był na nią
jedyny i najlepszy sposób.
– W dobie internetu? Wystarczyło
wygooglować – wyjaśniła. – Myślisz, że po cholerę ja płacę tak kosmicznie
wysoki abonament? Po to byś właśnie miała dostęp do wiedzy i nauki, a nie do…
czatowania z nieznajomymi. – A nie mówiłam, że w końcu wypomni jakiemuś
domownikowi to, że to ona tyra na cały ten dom? No i masz, padło na mnie!
Zawsze wszystkiemu winna byłam ja.
– Tak? Naprawdę?
– Naprawdę. – Założyła ręce na
biodra. Westchnęła ciężko.
– Przepraszam, wcześniej nie
wiedziałam. Postaram się zapamiętać.
– Postaram się wrócić dziś
wcześniej i pomogę ci z tym wypracowaniem. Jakby coś to rano byłaś u dentysty…
plomba, nagły wypadek. Zresztą zadzwonię między spotkaniem w korporacji, a
werbowaniem nowego szczura do twojej wychowawczyni.
– Wychowawcy – poprawiłam.
– To Zdrowiecka już cię nie uczy?
– Jej zaskoczona mina przebijała wszystko. Wyglądała jak te przedszkolaki,
które właśnie dowiedziały się skąd się biorą dzieci.
– Taka mnie nigdy nie uczyła. –
Wstałam z łóżka i zarzuciłam na skąpą piżamkę flanelową koszule, obwiązałam ją
krawatem. – To była Zagórska.
– Wiedziałam, że na „Z”. Co ty
robisz? Czyje to rzeczy?
– Kolegi.
– Chcesz tak wyjść do kuchni, w
koszuli zasłaniającej mniej niż pół tyłka. Darek i Kordian…
– Nie interesuje mnie ani twój
drugi mąż, ani twoje drugie dziecko. Z resztą biorę przykład z ciebie, ty też
tak chodzisz… widziałam cię na tarasie jak paliłaś. Idę po jabłko. – Poklepałam
matkę po ramieniu i już miałam wyjść z pokoju, gdy jak na złość mnie
zatrzymała:
– Słuchaj… – Poczekała aż na nią
spojrzę. – Gdybym nie zdążyła wrócić tak na dwudziestą drugą, to poproś Darka,
on ci pomoże z tymi antyglobalistami.
– Darek? W sensie twój nowy mąż?
– Miałam ich tylko dwóch, nazywaj
go drugim, proszę, bo jak przy ludziach powiesz nowy to wyjdę na jakąś femme
fatale.
– Na co?
– Na złą kobietę wyjdę, po
prostu.
– No i dobrze, przynajmniej
prawdziwie.
– Nie pyskuj! – warknęła i wyszła
do kuchni by dziubnąć na szybko nieco jajecznicy z talerza nawet przy tym nie
siadając. Wrzuciła telefon i tablet do torebki.
– Może teraz mi na szybko powiesz
kto to ci antyglobaliści? – zaproponowałam chwytając za jabłko i opierając się
o szafkę kuchenną.
Moja matka wygląda jakby zbierała
myśli. Jej mąż i syn się w nią wpatrywali, a ja ze znudzenia spojrzałam na
sufit.
– To ludzie od których w
większości powiewa hipokryzją, bo są antyglobalni, a większość z nich nosi Nike
szyte w Chinach. To podobnie jak socjaliści, którzy nagle chcą wszystkich uczyć
jak pokochać nowy ruch młodzieńczego społeczeństwa zwany pedalstwo.
– Homoseksualność – poprawił
Darek spokojnie jedząc.
– Właśnie mamo, wyrażaj się –
wtrącił się Kordian popijając herbatkę.
– Mowa tu o widoku dwóch facetów,
który gdy się całują to mnie się zbiera na rzyganie, nie nazwę ich inaczej jak
epitetem na „P”, jeśli pedały wam się nie podobają, to mogą być popaprańcy,
pomyleńcy, pierdolnięci.
– To już chyba lepsze były pedały
– skomentował Dariusz przegryzając jajecznice bułką z masłem. Uśmiechnął się
szeroko w stronę Kordiego. – Jedz – nakazał synowi, robiąc taki zabawny ruch
brwiami. To wyglądało tak zabawnie, że mimo woli się uśmiechnęłam. Zdziwił się
i to pozytywnie, widziałam to, więc ponownie przybrałam niezadowoloną minę.
– A epitet do antyglobalistów? –
zapytałam chcąc ją w sumie zatrzymać w domu na dłużej, aby spóźniła się do
pracy i przez to miała spaprany cały w niej dzień. Wiem, byłam podła i wredna,
ale ona sobie zasługiwała.
Teraz udawała, że myśli, by w
końcu powiedzieć:
– Moja taksówka już podjechała,
wrócę to porozmawiamy. Darek, nie zapomnij o tych butach, proszę. I pamiętaj,
nie kalosze. – Pożegnała się ze wszystkimi szybkim muśnięciem w policzek i wybiegła
z domu, po pięciu sekundach nieobecności wróciła się po torebkę, przeprosiła
uśmiechem i znów wyszła.
– Alterglobalista, albo antykolporant, jeśli użyć by potocznego
języka.
– Co proszę? – zapytałam krzywo
spojrzawszy na męża matki.
– Pytałaś o epitet
antyglobalisty, odpowiedziałem ci tylko.
– Prosił cię ktoś? Nie. Nie
jesteś moim ojcem, więc się zamknij! – warknęłam i wyszłam z jadalni,
trzasnęłam drzwiami i zaszyłam się w swoim pokoju.
Po krótkiej chwili, trwających co
najwyżej trzy sekundy wstałam z łóżka by uchylić nieco drzwi i słyszeć o czym
rozmawiają mój brat i ojczym.
– Tato, czy ona była tylko
niemiła i niegrzeczna, czy już była wredną suką? – zapytał się ośmiolatek.
– Nie klnij.
– Niemiła czy niegrzeczna to
przekleństwo? – dopytywał takim uroczym głosikiem, że aż się można było od tego
porzygać i to z łatwością. Nie trzeba było nawet w tym celu wkładać sobie do
gardła dwóch palców.
– Suka to przekleństwo.
– Nieprawda, bo w telewizji
mówili, na kanale o zwierzętach suka i nie było tego charakterystycznego
piiiip, co przerywa przekleństwa. Zaznaczam, że było przed dwudziestą drugą.
– Kordian, jedz, proszę, jedz i
nie mów.
– Dlaczego? Normalne rodziny przy
śniadaniu rozmawiają.
– Jak twoją matkę i siostrę z
łaski swojej podmienią kosmici, to wtedy sobie będziemy mogli porozmawiać, a
teraz jedz bo się do szkoły spóźnisz – popędzał syna zapewne dopijając tą swoją
ohydną czarną i mocną kawę bez cukru. – No i kawy nawet nie tknęła – powiedział
jakby do siebie. Zapewne dostrzegł kubek swojej żony, a mojej matki. Ten
zazwyczaj był rano pełny. Nie lubiła za ciepłej kawy, a rzadko kiedy ta zdążyła
ostygnąć zanim wyszła. Dlatego Darek tylko niepotrzebnie co rano marnował i
kawę i wodę i nawet cukier na przygotowanie jej napoju.
– Wiktor, Wiktor – obudziło mnie
szeptanie Amelii.
Ledwie otworzyłem półprzytomnie
oczy, przetarłem jedno z nich tak mocno, że aż zaczęło szczypać. W pokoju było
ciemno, a mały skrzat jak zwykle, gdy spał ze mną okręcił się tak by trzymać
nogi położone na moim brzuchu. Amelia się zawsze z tego śmiała, że przynajmniej
na starość dzięki temu będzie miała lepsze krążenie.
– Czego chcesz? – zapytałem
zachrypłym głosem.
Dopiero wtedy usłyszałem
trzaśniecie drzwi na klatce schodowej. Przez chwile pomyślałem, że to znowu ten
awanturujący się blondyn, ale zaraz przypomniałem sobie o tym, że matka poszła
pić.
– Ja po nią zejdę.
– O to właśnie mi chodziło –
skomentowała, gdy ja zwlokłem się z łóżka i wykonałem kilka kroków w stronę
drzwi wejściowych, tylko po to by ten obraz nędzy i rozpaczy uwiesić na swym
karku i dotargać do łóżka, a potem wysłuchiwać bełkotu:
– Gdzie jest Amandzia? Gdzie moja
wnusia? Babcia coś dla niej ma?
– Daj spokój, śpi.
– Ja znajdę. – Zaczęła grzebać w
torebce. Spodziewałem się wszystkiego, ale kurwa nie kota. Gdy zobaczyłem tą
kolorową kulkę, to dosłownie oczy wyszły mi z orbit. Wkurwiony wyszedłem z
pokoju i trzasnąłem drzwiami.
– Amandę obudzisz idioto! –
krzyknęła moja siostra.
– To się nią zajmiesz, w końcu
chyba matką jesteś, nie?
– Kretyn.
Amelia wróciła się do dziecka, a
ja uznałem, że po trzeciej to już mi się nawet nie opłaca się kłaść, bo i tak
na ósmą miałem do szkoły i to spory kawałek drogi, z winy tej całej przeprowadzki.
Usiadłem więc w przedpokoju, podłączyłem laptop do ładowarki i powróciłem do
szukania części do motocykla.
Rano obudziło mnie klepnięcie w
policzek. Właściwie to Amelia mogła to zrobić delikatniej, ale delikatność
nigdy nie była jej mocną stroną. Odstawiłem laptopa na szafę by Amanda się do
niego nie dobrała, bo już raz pozbawiła mnie spacji i do dziś jej nie
odzyskałem, nawet nie wiem gdzie ją wrzuciła.
– Wiktor, ty rusz się bo do
szkoły nie zdążysz – usłyszałem głos matki, a potem dodała jak to ją głowa
boli, i że dlaczego akurat ją to spotyka.
Przemyłem twarz zimną wodą i
zasiadłem na jednym z krzeseł. Co prawda śniadanie i herbata były na stole, ale
jakoś dobijała mnie ich wesołość. Na dodatek ten kot wszędzie włażący… Chyba
byłem po prostu już tym wszystkim zmęczony.
– A z kim ty się znowu biłeś,
synku? – usłyszałem.
– Wpadł w futrynę – odpowiedziała
Amelia.
Rzuciłem jej pytające spojrzenie,
bo przecież kłamstwo nie miało najmniejszego sensu. Sąsiedzi wcześniej czy
później powiedzą matce o sytuacji z minionego dnia. Poza tym matka wiedziała,
że to kłamstwo, musiała, a pomimo tego nawet nie dopytywała. Zaczęła
szczebiotać z Amelią, śmiać się, karmić Amandę kawałkami kanapki, żyć jak co
dzień. Potem zajęła się tym swoim futrzakiem.
– Nawet ma ładną mordę –
stwierdziła Amelka biorąc kociaka na ręce. Skurwysyn zaczął tak miauczeć, że
łeb mógł pęknąć.
– No wiem, dlatego wzięłam. Leżał
taki samotny, głodny pewnie.
– Tu to też się raczej nie naje –
dorzuciłem od siebie. Obydwie na mnie spojrzały. – No co się tak kurwa
patrzycie? Przecież wy obie jesteście nieodpowiedzialne, a jedna sobie zrobiła
dzieciaczka, druga sobie przyniosła zwierzaczka, a ja jestem ciekaw kto na to
wszystko będzie zapierdalał, bo na pewno nie ja. Mam dosyć! – Poszedłem do pokoju
by szybko zaciągnąć dresy, potem chwyciłem jesienną kurtkę i swoim starym
zwyczajem zaciągnąłem ją przez głowę. Nigdy nie odpinałem zamka do końca. –
Małej się kończą kaszki, tak przypominam damą, na wszelki wypadek jakbyście
zapomniały. – Wyszedłem trzaskając drzwiami. Mała oczywiście tak się
rozryczała, że aż ją na klatce schodowej słyszałem. Zawsze tak robiła, gdy
widziała jak wychodzę, albo orientowała się, że mnie nie ma.
W końcu dotarłem na tylne wyjście
sklepu z dopalaczami, zakupiłem ich od kumpla hurtową ilość po promocyjnej
cenie, ale na kreskę. Zapewniłem go, że sprzedam drożej niż w sklepie i oboje
na tym zyskamy. On po prostu kradł, odsypywał z każdego towaru niewielką ilość
i tworzył oddzielne samarki, ja potem je od niego odkupywałem taniej niż były w
sklepie i sprzedawałem nieco drożej nieletnim z mojej szkoły. A jeśli już o
szkole mowa, to jak zwykle byłem do niej spóźniony, a potem szukałem klasy bo
mnie przenieśli do innej. Tak więc, gdy w końcu dotarłem lekcja już trwała
sobie w najlepsze.
– Witam panią Wołkowską. –
Uśmiechnąłem się ciepło do nauczycielki, a potem przekroczyłem próg klasy.
– O właśnie, to jest wasz nowy
kolega.
– Nie taki nowy, z większością
się znam.
– Mówiłam wam już o nim, to był
mój najzdolniejszy uczeń w klasie, wygrywał niemal wszystkie konkursy
matematyczne, dużo wyróżnień, niestety leń patentowany. Prawda Wiktor?
– Tak, jasne – odburknąłem i
chciałem uciec na koniec klasy, ale niestety pokazała mi inną ławkę, na samym
przedzie.
Usiadłem obok dziewczyny zajętej
bardziej telefonem komórkowym niż lekcją. Podałem jej rękę i się przedstawiłem.
– Sabrina – odpowiedziała
odwzajemniając uścisk.
– Czarnecka, dasz nowemu koledze
przepisać plan zajęć?
– Jasne – odpowiedziała na głos.
– Gdybym jeszcze takowy posiadała – dodała już szeptem.
Zaśmiałem się, uznałem, że być
może nie będzie z nią tak nudno, nawet w tej pierwszej ławce.
– Skoro jesteś taki zdolny, to
czemu nie zdałeś? – zapytała jednocześnie przepisując temat z tablicy.
– Frekwencja – odpowiedziałem. –
Ej pożycz mi kartkę. – Pożyczyła. – A masz może długopis? – zapytałem. Także
dała. – Dzięki.
Już po zapisaniu tematu i daty
zacząłem się niebotycznie nudzić. Wołkowska jak to Wołkowska, dyktowała te
swoje regułki z biologii, zawsze tym samym tonem, w równomiernym tempie, o te
samej częstotliwości, a nam kazała je zapisywać. Nie było w tym w ogóle życia,
a w końcu biologia to nauka o życiu, przynajmniej zawsze mi się tak wydawało. Z
drugiej strony co się było dziwić tej kobietce, od lat jeden i ten sam mąż,
nastoletnia córka, marna budżetowa pensja bez szans na awans. Gdybym był na jej
miejscu pewnie też bym się nie przykładał do takiej pracy. Z drugiej strony
zamiast nas zajmować przepisywaniem tego co dyktuje, mogła zebrać od nas na
ksero, wydrukować to wszystko, kazać nam się nauczyć, albo gdzieś wkleić i dać
nam i sobie czas wolny. Tym sposobem my byśmy oszczędzili ręce, a ona gardziel.
– Wiktor Górny! Czym ty się w tej
chwili zajmujesz?
– Myśleniem – odpowiedziałem
zgodnie z prawdą.
– Ty masz teraz przepisywać, a
nie myśleć o zielonych migdałach.
– Ale kiedy ja właśnie o tym
przepisywaniu myślałem.
– I do jakiego wniosku doszedłeś?
Może się podzielisz z klasą?
– A bardzo chętnie. – Skoro już
mnie sprowokowała to wstałem, zwróciłem się twarzą do tych w większości rok
młodszych ode mnie. – Doszedłem do wniosku, że to bezsensu, marnotrawstwo
czasu, naszych rąk i pani Wołkowskiej głosu. Dlatego ja nie zamierzam jak głupi
baran całą godzinę przepisywać regułki. W końcu papier z drzew wykonany, a
lasów coraz mniej. Biologia powinna uczyć jak dbać o środowisko.
– Już skończyłeś swoją przemowę?
– Tak, proszę pani. – Ukłoniłem
się i zająłem miejsce. Za plecami jeszcze słyszałem śmiechy reszty uczniów.
– Przepisujesz czy mam wstawić ci
jedynkę.
– Proszę o jedynkę. Stanowczo
wolę być uczniem niedostatecznym niż osłem.
– Jak sobie życzysz Górny. –
Otworzyła dziennik, wpisała tą jedną szmatkę do jednej z rubryk.
– Może pani od razu policzyć ile
mamy godzin w tym roku i wpisać mi oceny niedostateczne na przód. Na żadnej z
tych lekcji nie zamierzam być przepisywaczem. Mogę co najwyżej włączyć dyktafon
w komórce i sobie panią nagrać, albo dać pani na kserokopię tych nudziarstw dla
mnie.
– Wiktor, gdybyś ty choć trochę
był mniej ordynarny i umiał trzymać język za zębami, to mógłbyś bardzo daleko
zajść.
– Gdyby pani uczyła zamiast
czytać na głos podręcznik, może nawet byłaby pani w miarę dostateczną
nauczycielką.
– Jak śmiesz oceniać moją pracę?
– wkurzyła się.
– Ma pani rację, nie śmie, bo to
nudne, co tu do oceniania? Pani technikę lektorską mam oceniać? Dzięki, ale
wolę nie, nawet Anna Mucha ma lepszą dykcje. Znudziłem się już, spadam stąd. –
Zwinąłem kartkę z tematem na cztery, wsunąłem ją do kieszeni dresów, Sabrinie
oddałem długopis i wyszedłem z klasy. Czego oni mnie tam mogli nauczyć? Jak
przepisywać dyktowane z podręcznika zdania? A na co by mi się to niby miało w
życiu przydać, skoro protokolantem nie zamierzałem zostać? Rodziny to mi takie
bzdety raczej nie wykarmią, na rachunki też tym sposobem nie zarobię, a więc
bay, bay, ciao i nara.
Włączyłem muzykę, a w dużych
słuchawkach, które były swobodnie zawieszone na mojej szyi rozbrzmiał głos
Gabriela Fleszara i jego piosenka pod tytułem „Labiryntem zwyczajnego dnia”.