Czytam = Komentuje

niedziela, 8 marca 2015

Rozdział 1 - Labiryntem zwyczajnego dnia

Po pierwsze to przepraszam za tak długą nieobecność. Po drugie wybaczcie, że zaczyna się tak nudno, ale zapewniam, że potem jak na kryminał przystało, to się rozkręci. Po trzecie to nie wiem co mi odbiło, że pierwsza część Sabriny jest pisana w czasie teraźniejszym. Chyba, gdy to pisałam, to miałam w planach by cała powieść tak wyglądała. Niestety okazało się, że czas teraźniejszy niezwykle mnie mędzy i reszta jest już pisana normalnie, w czasie przeszłym. Może gdy znajdę chwilkę to poprawie część Sabriny, ale sens jej będzie niezmienny, zmienie tylko czas więc się nie martwcie, nie będziecie musieli czytać tego ponownie. Pozdrawiam, informuje, że przewiduje 77 rozdziałów całości, no i życzę przyjemnego czytania.


Wszyscy jesteśmy statystyką, czyż nie? Liczby urodzeń, średnia krajowa, statystyka rozwodowa, ilość uczniów na szkołę i wolnych miejsc pracy na polskim rynku w danym mieście. Dziś wszystko jesteśmy w stanie wyliczyć. Wystarczy tylko, że oszacujemy zebrane informacje. Kilka znaków, po nich równa się i… nagle okazuje się, że nie ma nic. Pozostają cyfry, zasady, bieg za lepszym jutrem, pozycją i sukcesem. Gdzieś w tym wszystkim zgubił się człowiek, a rzekomo to on powinien być najważniejszy.
Czy zastanawialiście się kiedyś co by było, gdybyście urodzili się gdzie indziej? W innym miejscu? Domu? W zupełnie innym mieście? Gdyby ktoś inny kład was do snu? Albo co by było, gdyby nagle wyrwano was ze środowiska, które znacie i wtrącono do zupełnie innych realiów? Gdyby nagle zamiast ojca, to jakiś obcy, nieznany wam wcześniej mężczyzna czytał wam bajki na dobranoc? A matka na każdym kroku dawała wam do zrozumienia, że jesteście dla niej tylko zbędnym balastem, obciążeniem wolności, takim w sumie piątym kołem u wozu? Każdego niekiedy nachodzą podobne myśli, a inni o tym nie myślą, bo po prostu w tym żyją. Mnie przyszło w tym żyć.
Nazywam się Sabrina Czarnecka. Przyszłam na świat drugiego lutego roku dwutysięcznego. Same dwójki… hmm, czy to zbieg okoliczności? Nie wiem, sądzę, że tak, ale przynajmniej każdą dopuszczającą ocenę mam prawo wytłumaczyć przeznaczeniem, siłą wyższą, z którą nie ma co dyskutować. Teraz właśnie postanowiłam wykorzystać ten trik.
– Co dostałaś z dyktanda? – pyta kobieta. Młodo wygląda. Ma długie blond włosy. Z założenia powinny być perfekcyjnie wyprostowane, ale zawsze się nieco falują przy końcach, a po zakończeniu dnia to nawet po całości. Niezmiernie tym irytują, nikogo innego, jak właśnie moją matkę. To tylko jedna z wielu rzeczy, które ją irytują. Nauczyła się ją ignorować, jak większość tych rzeczy. Dzieci są jedną z nich. Tym samym ja też do nich należę.
– Nie jedynkę – odpowiadam szybko, chwytam za jabłko i już mam wyjść z domu, już widzę drzwi, gdy na drodze staje mi on. Nie mogłam trafić gorzej. Odbijam się od jego klatki piersiowej odzianej w niebieską koszulkę. Zastanawiam się czy nie rozmazałam przez to fluidu i tuszu do rzęs. Cóż, miałabym kolejny powód by go nie lubić.
– To co dostałaś z tego dyktanda? – pyta matka.
Teraz stoję między nimi, a oni są małżeństwem. Zabawne, ale sięga mnie uczucie, jakbym zawsze stała między nimi, zakłócała im harmonie i takie tam inne duperele niezbędne do zachowania zdrowej bliskości między kobietą, a mężczyzną, żoną i mężem, ewentualnie dwoma kobietami, czy dwojgiem mężczyzn, jeśli ktoś jest nowoczesny. Oni… oni byli nowocześni, ale na całkiem inny sposób.
– Liczbę, którą planety na mnie zesłały w dniu urodzin – tłumaczę. Wiem, że nie zrozumieją, nigdy nie rozumieją, ale co tam, to nie przeszkadza mi próbować. Może w końcu pojmą, że jestem skazana na coś mniej niż nowoczesny gabinet w jednej z większych korporacji usług telekomunikacyjnych. Zapewne na takim stanowisku, tak zbliżonego do jej samego pragnęłaby mnie widzieć matka, ale nie zobaczy.
– Planety zabraniają ci przysiąść do książek, czy zajrzeć do słownika? – dopytuje. Nie rozumiem po co ciągnie ten temat. Ja bym po tylu latach już sobie odpuściła na jej miejscu, albo przynajmniej zmieniła płytę na nieco nowszą.
– Siła wyższa skazuje mnie na przewagę dopuszczających. Mam to zapisane w gwiazdach. Nic nie poradzisz.
– To ja jestem siła wyższa w tym domu i to ja daje ci szlaban, na początek na dwa tygodnie. A teraz wybaczcie, ale idę do pracy. Kordian czemu ty do cholery jeszcze nie wstałeś? – pyta uderzając w drzwi prowadzące do pokoju mojego młodszego brata.
– Daj mu spokój, późno się położył, poza tym ma jeszcze wolne dzisiaj. Widział już tą bajkę, na którą idzie jego klasa. – Darek staje między matką, a drzwiami. Uśmiecha się, jakby chciał załagodzić sytuacje. Teraz już wiecie czemu tak go nie znoszę? Kordian jest jego synem, zawsze gdy chodzi o tego szczyla, on robi wszystko by matka przestała się denerwować. A gdy chodzi o mnie? Jakoś nie przypominam sobie by kiedykolwiek zachował się tak samo. Zazwyczaj nabierał wody w usta i olewał sprawę. Nie zrobił nic ponad minimum bym mogła na niego spojrzeć nieco łaskawszym okiem i zacząć choćby tolerować.
W końcu ten kajtek wychodzi z pokoju. Ma przydługie blond włosy w nieładzie. Właściwie się nie dziwie, że jego zawsze traktowano lepiej. Jest podobny do matki, ma jej spojrzenie. Alicja – moja matka darzyła samą siebie samouwielbieniem, a więc łatwo jej było polubić taką swoją mini kopię w męskiej wersji. A co do Darka? Cóż, to był jego syn, a każdy mężczyzna marzy by mieć syna, na dodatek krew z krwi. To że był podobny do matki w tej sytuacji także było jego atutem, bo łatwiej pokochać dziecko podobne do ukochanej osoby, niż dziecko podobne do mężczyzny, który posuwał ukochaną osobę przed nami, czyż nie? Ja nie znam odpowiedzi na to pytanie, tylko tak sądzę i mam nadzieję, że nigdy na własnej skórze nie przekonam się czy sądzę właściwie. Nie mam w planach zakładania rodziny i posiadania dzieci, ani tych własnych, ani tym bardziej cudzych.
– Śpieszę się – rzucam szybko i korzystając z okazji, że cała ich uwaga jest skupiona na moim ośmioletnim braciszku wychodzę, wiedząc, że tym razem żadne z nich mi nie przeszkodzi… nie zatrzyma.
Zakładam słuchawki i ruszam przed siebie ulicą jednego z mniejszych miast polski.
Obudziłem swoje myśli już kolejny raz
Obudziłem w sobie demony
Szarzy ludzie na ulicy tak szarzy jak my
W beznadziejny sposób samotni
Idę krzywym chodnikiem, który mam wrażenie jakby regularnie co rok lub co dwa był odnawiany, a jednak wcale się nie zmieniał i wciąż był tak samo nierówny. Być może szybko się wyniszcza, albo tworzą go ludzie, którzy mają olewający stosunek do powierzonego im zadania. Może wina leży po stronie zleceniodawcy, ciętych kosztów i tanich materiałów.
Wchodzę do klasy. Jestem spóźniona. Pan wychowawca już do tego nawyknął. Nawet nie zwraca na to uwagi, pomimo, że znamy się zaledwie od trzech tygodni. Siadam w ławce i wyciągam gruby zeszyt nietypowego formatu, rysuje po nim skrupulatnie kolorując poszczególne kratki, tworząc labirynt niemożliwy do pokonania. Co mam w głowie, gdy to robię? Czemu nie uzupełniam notatek jak reszta klasy? Odpowiedź jest prosta – historia mnie nudzi. Jeszcze za czasów, gdy mieszkaliśmy z ojcem, albo gdy chciał nas odzyskać uwielbiałam jeździć do dziadka i tam słuchać opowieści o starych cywilizacjach, wojnach i kulturach minionych wieków. Tata też miał na ten temat sporą wiedzę. Wraz z tym jak matka zaszła w ciążę z tym gówniarzem, którego teraz muszę znosić wszystko się skończyło, bezpowrotnie. Zarówno moje zainteresowanie historią, jak i ich małżeństwo, a tym samym nasza rodzina. Skończył się też dziadek, właściwie to był moim pradziadkiem. Mama nawet nie pojechała do niego na pogrzeb, pomimo, że ja chciałam jechać. Wrzeszczała wtedy, że nie chce mieć nic wspólnego z tą pojebaną rodzinką i moim popierdolonym tatusiem, że dosyć się przez niego wycierpiała. Ciekawe czy wiedziała co wytworzy w mojej psychice, gdy zwracała się z tak żywą nienawiścią do pięcioletniego dziecka? Pewnie nawet przez myśl jej nie przyszło by się nad tym zastanowić.
Pan wychowawca, którego nazwiska nie pamiętałam już chciał mnie o coś zapytać, ale dzwonek mnie uratował. Pozostało tylko się modlić, że sześć kolejnych będzie tak samo łaskawych i przykry obowiązek edukacyjny tego dnia upłynie szybciej niż zazwyczaj.
Ponownie załączam muzykę, tylko że tym razem na jedną słuchawkę. Udaję się z koleżanką do zacienionego miejsca nieopodal szkoły, za takim garażem. Cel jest prosty – wypalić jednego na pół.
– Co u ciebie? – pyta w końcu dziewczyna, którą znam jakieś trzy lata, ale czy tak nikły staż można określić mianem przyjaźni?
– To samo co zwykle mnie wkurwia, plus szlaban. Kobiecie, która mnie urodziła, choć tego nie chciała, nagle zachciało się bawić w matkę. Pojmujesz to?
– Właśnie nie, przecież ona zawsze się taka lajtowa wydaje. Pozytywnie zakręcona i zabiegana.
– Tylko co do zabiegana się zgadzamy – cedzę przez zaciśnięte zęby, później wkładam między wargi ustnik papierosa i zaciągam się po raz kolejny. Oddaje szluga koleżance. Ma rude włosy i kilka piegów na nosie i policzkach.
W słuchawkach wciąż gra:
Wykrzyczałem w mojej głowie tysiące słów
Których nie zrozumiesz już nigdy
Wyrzucałem brudne myśli nie najlepiej mi z tym
Tego nie zrozumiesz już nigdy
Dzień szkolny się zakończył. W powrotnej drodze do domu kupuje, w jednym z osiedlowych sklepów dwusetkę cytrynówki i sok w kartoniku o smaku pomarańczowym. Ulewam trochę soku na trawę i wlewam do niego zawartość szklanej buteleczki. Co jakiś czas czynię łyk popełniając tym świadome przestępstwo, w końcu w naszym kraju spożywanie alkoholu przez osoby poniżej osiemnastego roku życia jest zabronione.
Do domu idę dłuższą drogą, zahaczając o blok, w którym mieszka ojciec. Może chciałam go choć raz zastać. Udało się. Akurat wychodził z klatki. Pisał smsa na telefonie, przez co z początku nawet mnie nie zauważył.
– Co tu robisz? – dziwi się wyjmując kluczyki do sportowego audi bez tylnych siedzeń.
– Jestem – odpowiadam. Lepsza odpowiedź na żadne przez niego pytanie nie przychodzi mi do głowy.
– W takim razie wsiadaj, odwiozę cię – proponuje. Mogłabym przysiąc, że się zmienił, to już nie ten sam człowiek, którego znałam. Teraz miał na stopach kolorowe air-maxy niczym dwudziestolatek i kurtkę przeciwdeszczową o podobnych barwach, także w stylu bardziej pasującym do moich rówieśników niżeli do człowieka, który mnie spłodził przed czternastoma laty.
Ojciec nigdy nie palił. Obawiałam się, że wyczuje dym papierosowy, którym zapewne zdążyły już przesiąknąć moje włosy, ale nie wyczuł. Ulokowałam się wygodnie w siedzeniu jego samochodu, chciałam załączyć jakąś muzykę, usłyszałam jednak jego karcący głos mówiący:
– Nie grzeb mi tam.
A potem zapytał:
– Jak w szkole.
– Normalnie, jak to w szkole. – Wzruszam ramionami.
– To dobrze, że dobrze.
Odkręcam sok chcąc się napić jeszcze łyka tego amatorskiego drinka. Nawet ja, która jestem z alkoholem za pan brat wyczuwam woń kolorowej wódki. Mój ojciec jest abstynentem i nie czuje nic. Jak to możliwe? Nie czuje, czy nie chce czuć? W milczeniu podwozi mnie pod sam dom, rzuca krótkie „cześć, do kiedyś tam” i odjeżdża.
Opróżniam kartonik do dna, wyrzucam na trawnik i lekko chwiejnym krokiem idę na trzecie piętro. Darek otwiera mi drzwi. Pewnie usłyszał jak wklepywałam kod na domofonie.
– Wchodź, zrobiłem obiad, jak chcesz to sobie odgrzej. Ja i Kordian wychodzimy, idziemy do sklepu. No chyba, że chcesz iść z nami to zjesz coś po drodze – mówi szybko, tak jak to ma w zwyczaju, jednocześnie ubierając granatową bluzę. Kordian jest już gotowy do wyjścia. Czeka przestępując z nogi na nogę i przegląda się w lusterku.
– Nie. Zostanę – odpowiadam chcąc się ich obydwóch jak najszybciej pozbyć.
Darek mruży oczy, przysuwa się. Wydaje się być podejrzliwy, więc uznaje, że bezpieczniej jest się cofnąć.
– Chuchnij – pada polecenie.
Przez uśmiech odpowiadam:
– Nie jesteś moim ojcem, odczep się. – Odwracam się na pięcie i zmierzam do swojego pokoju.
– Sabrina jesteś za młoda na to by pić – słychać za moimi plecami jakby z nutką troski w głosie.
Trzaskam drzwiami i rzucam się na łóżko. Ścieram dwie łzy ze swojego policzka, nie lubię płakać. Zakładam słuchawki i już nic nie słyszę, oprócz:
Labiryntem zwyczajnego dnia
Pójdę tam gdzie najlepiej mi
Twoich łez, twoich głupich łez
Dosyć mam, zamknij za sobą drzwi
Zamknij za sobą drzwi
Już idź...*


To mogło być wspaniałe popołudnie, właściwie przedwieczór. Mały skrzat bawił się na dywanie co jakiś czas podbiegając do mnie by podwędzić mi chipsa. Amelia suszyła czy też prostowała włosy, a może lokowała. Szczerze mówiąc nie odróżniałem tych czynności upiększających. Ja szukałem na allegro i olx tanich, używanych części do motocykla, podsłuchując przy okazji muzyki z słuchawek zawierzonych na karku. Odgłos mocnych, rockowych brzmień przerwał domofon do drzwi. Bardzo się zdziwiłem, że my w ogóle mamy coś takiego jak domofon. Najwidoczniej musiałem przespać jego zakładanie. Już miałem wstać z leżaka, na którym się rozłożyłem w samym przedpokoju przy piecyku. Wszystkich tym denerwowałem, bo musieli mnie okraczać, albo obchodzić by dostać się do kuchni, ale gdyby nie ja, to im byłoby zimno, więc byli zmuszeni do tolerancji.
– Nie otwieraj – powstrzymała mnie Amelia.
– Dlaczego? – zdziwiłem się, ale gdy nie odpowiedziała sądziłem po prostu, że sama ruszy tyłek i otworzy.
Rozsiadłem się ponownie z laptopem na kolanach w poszukiwaniu lusterek i akumulatora, a ona dalej stała w łazience przed lustrem. Tylko ta mała podleciała do drzwi i wskazała rączką na białą słuchawkę domofonu.
– Amanda, zostaw! – krzyknęła szeptem Amela.
Domofon dalej napierdalał. Już mnie łeb zaczynał od tego boleć i miałem w planach założenie słuchawek, zrobienie głośniej i wyłączenie się. Niestety ten ktoś przestał dzwonić, a zaczął krzyczeć:
– Amelia, Amelia!
– Kto to kurwa jest? – zapytałem podirytowany.
– A co cię to kurwa obchodzi? Ciebie woła czy mnie?
– No ciebie – odpowiedziałem odwracając się w stronę otwartej łazienki. – Ale drze się też pod moimi oknami. Dopiero się tu wprowadziliśmy, co ludzie sobie o nas pomyślą?
– A niech sobie myślą co chcą, w dupie ich mam.
– Ej, on gwizdał? – zapytałem. Wyostrzyłem słuch i faktycznie to był gwizd i to nie jeden. – Ja co prawda jestem prostakiem, ale jeszcze mi nie przyszło do głowy by pod oknami dziewczyny gwizdać. Kumpla, jasne, ale laski, w życiu.
– Dobra, Wiktor, skończ się wymądrzać i sieć cicho. W końcu się znudzi i sobie pójdzie – odparła podirytowana.
Przystałem na jej propozycje, ale znowu zaczął dzwonić domofon. Spojrzałem pytająco na Amelie, a Amanda zaczęła biegać z jednego pokoju do drugiego, by w końcu znów wylądować na dywanie obok mnie i bawić się zabawkami.
– Znudzi się.
– Jasne, nie wygląda na znudzonego. Powiedziałbym, że chyba raczej mu się spodobało wciskanie guzików. Lada moment zacznie po sąsiadach dzwonić – przewidywałem zmieniając muzykę w słuchawkach.
– Oby nie.
– Może ja zejdę i dam mu w mordę co? – zaproponowałem.
– Super plan – rzekła z wyraźną nutką ironii w głosie. – Ciekawe co o nas wtedy pomyślą sobie sąsiedzi.
– Że jakiś pajac darł się pod oknem i dostał w dzióba. – Uśmiechnąłem się szczerze w jej kierunku, ale odpowiedziała mi na to tylko złośliwym, cynicznym uśmieszkiem.
Postanowiłem odpuścić. Nie chciała bym się wtrącał, to nie mogłem zrobić nic innego, jak tylko pozostać biernym obserwatorem. Zawołałem małą do siebie, wziąłem na kolana i pokazałem jej rysunek ogni.
– Wujek trzaśnie takie na motorze, ładne?
– No, no, no – odpowiedziała pukając paluszkiem wskazującym w ekran, a potem przytuliła się do mojej szyi omal nie łamiąc przy tym słuchawek. Szybko je zauważyła, zdjęła ze mnie i usiłowała założyć na swoje uszy.
– Czekaj, nie tak, krzywo jest – pouczałem ją poprawiając.
Włączyłem skrzatowi jakąś piosenkę z bajki, chyba Tabalugę, a ten debil krzyczący nadal dzwonił na domofon i co jakiś czas pogwizdywał.
– Ty, Amelia, a może ty się puszczasz, bo gwiżdże to się chyba na kurwy, nie? – dopytywałem.
Rzuciła we mnie jakimś kremem. Zabolało. Na pewno będę miał guza.
– Gdybyś trafiła mnie w potylice, mogłabyś mnie zabić – poskarżyłem się.
– Tak, na pewno. Napisaliby ci potem na nagrobku: umarł śmiercią tragiczną za sprawą małego Nivea – wyśmiała mnie.
Mała Amanda oddała słuchawki i ruszyła na poszukiwanie swojego kremiku, a gdy go znalazła to najwidoczniej podłapała bakcyla i zaczęła nim rzucać. Oczywiście celowała nim tak jak jej matka, w nikogo innego tylko we mnie, a ja biedny zaciskałem zęby i znosiłem te razy w pokorze. W końcu uśmiech dzieciaka był najważniejszy, skoro chciała tak się bawić, to niech się tak bawiła.
Niemal całkiem już zapomniałem o tym kimś co wołał Amelie, ale znowuż o sobie przypomniał dzwoniąc na domofon.
– No nie – skwitowałem. – Jaki nachalny. Zakochał się czy coś?
– Wiktor, zamknij się. Podzwoni i pójdzie. Maks godzina i się znudzi.
– Jeśli taki zakochany, to kto wie. Może się położy na schodach. Poza tym jak ty to sobie wyobrażasz, że on godzinę będzie tak nam napierdalał i darł tego ryja? Wyeksmitują nas jak będziesz tu takich palantów sprowadzała.
– Nawet go nie znasz, a już go obrażasz.
– Ej, a może to jest ten… ojciec Amandy? – zgadywałem. – To wpuść go, chętnie pana poznam. Chętnie go też podliczę za zaległe alimenty. W końcu to ja utrzymywałem to dziecko, bo ciebie to praca każdego rodzaju parzy.
– Ja się uczę.
– A ja to niby nie? W gimnazjum jestem. Drugiej.
– Ja trzeciej.
– Bo rok nie zdałaś – wyśmiałem ją. Rzuciła we mnie kolejnym kremikiem, ten był w tubce, miał ostry rant. – Uważaj, bo mi mogłaś coś rozciąć.
– Odciąć bym ci mogła. Język. Byłby to pożytek dla wszystkich.
– Nie, nie, nie.
– Nie, nie, nie – powtórzyła po mnie Amanda ponownie wspinając się na moje kolana.
– A jak go sąsiedzi wpuszczą? – zapytałem w momencie, gdy brama od klatki schodowej była otwierana. Dokładnie było słychać to charakterystyczne skrzypnięcie, a potem zgrzyt i trzask samoistnego zamknięcia.
– O kurwa – wypaliła przerażona.
– Dobra, w razie czego go zepchnę ze schodów – rzuciłem z uśmiechem do tej małej blondyneczki o brązowych oczach.
– Sodów – powtórzyła kładąc główkę na mojej klatce piersiowej. Chyba pokładała się już do snu. Zerknąłem na zegarek, wskazówki wskazywały po dziewiętnastej. Była to już jej godzina.
– Nie, Wiktor, ty się nie będziesz wtrącał, a tym bardziej nikogo zrzucał ze schodów – postanowiła Amelia ostrym szeptem. Ten ktoś był już pod drzwiami.
– Wie, że jesteśmy w domu – wywnioskowałem. – Twoje dziecko pewnie było słychać nawet na dole.
– To mogłeś ją zawczasu zakneblować.
– Tak, półtoraroczne dziecko będę kneblował. Nienormalna jesteś.
Rozległo się walenie do drzwi i głośne:
– Amelia, otwórz, wiem, że tam jesteś.
Brunetka spojrzała na mnie, poczochrała małą i przestraszoną po jasnych włoskach o zmiennej barwie. W świetle dziennym wyglądały jakby miała pasemka z kilku odcieni blondu.
– Otwieraj, kurwa, bo drzwi rozpierdolę! – wrzasnął uderzając pięścią kilkakrotnie w niemalowane drewno.
– Otwórz mu bo on naprawdę te drzwi rozniesie. One już się ledwie kupy trzymają. – To był fakt. Drzwi były dwuskrzydłowe i duże, wyglądające na stare, ale miały niewielką szparę na środku. W efekcie wystarczył mocniejszy, może dwukrotny kopniak precyzyjnie w sam ich środek by ustąpiły. Nawet nie trzeba było do tego dużo siły.
– Dobrze, ale zabierz małą do pokoju i cokolwiek by się działo, masz się nie wtrącać.
– Ale tak…
– Wiktor. Powiedziałam, że masz się nie wtrącać – warknęła.
– Jak sobie chcesz. – Odstawiłem komputer na ziemie, a skrzata chwyciłem pod paszkami i przeniosłem do pokoju. W tym czasie ten ktoś dalej walił w drzwi i się wydzierał by mu otworzyć, bo naprawdę wywarzy drzwi. Dawał nam do zrozumienia, że jest na to gotów. Musiał być cholernie zdeterminowany.
Amelia otworzyła temu typkowi drzwi w momencie, gdy ja zamykałem pokojowe. Zerknąłem na małą, zaczęła wspinać się na łóżku i na nim kłaść, przytulając się do misia. Uchyliłem więc drzwi by podsłuchać rozmowę. Cierpliwość bez wątpienia nie była moją mocną stroną.
Dokładnie widziałem jak blondyn pchnął drzwi z taką siłą, że Amelie aż odrzuciło na bok. Chyba się uśmiechał cynicznie i perfidnie, ale aż tak dokładnie tego ocenić nie mogłem. Miałem ograniczoną widoczność przez szafę, która większość zasłaniała.
– No witam, witam – przemówił. – Gdzie ten mały szczyl?
Mały szczyl… hmm? – co było grane? – pytałem sam siebie. Z początku nawet sądziłem, że chodzi mu o mnie. Zaczynałem się zastanawiać naprędce czy pooddawałem już wszystkie długi, czy może o kimś zapomniałem i nadal widzę mu kasę, a ten doliczył sobie odsetki i przyszedł po swoją własność. Jednak Amelia wyglądała jakby go znała. W pierwszym momencie nieco mnie to uspokoiło, ale zaraz potem zaczęło niepokoić. Czyżby chodziło mu o małą Amandę?
– Wyjdź stąd – poleciła wskazując mu ręką drogę powrotną.
– Nie wyjdę, a wiesz dlaczego? – zapytał. – Dlatego – odpowiedział wyjmując jakąś kartkę z tylnej kieszeni. Pomyślałem, że to idiota, albo ktoś latający na prochach, bo kto normalny zadaje pytania tylko po to by samemu sobie na nie odpowiedzieć? Tym bardziej gdy sam zna odpowiedź. Teoria, że ten typek lata na prochach wydawała się być prawdopodobna, był taki chwiejny, miał przydługie włosy, ubrania wyglądające na stare i znoszone. Typowy szczeniak latający na dopach, choć wydawał się być ode mnie starszy, a może po prostu wyższy?
– No co chcesz mi pokazać?
– To. – Rzucił jakąś kartką, albo kopertą. Ta odbiła się od Amelii i upadła na podłogę. – Czyś ty ochujała!? Skąd ja ci wezmę tysiąc złotych każdego miesiąca?
– To już twój problem – odparła w pełni opanowana, podczas gdy nim telepało.
– Nie, to jest kurwa twój problem. Kiedy ode mnie odchodziłaś mówiłaś, że nic ode mnie nie chcesz, a teraz ci się nagle o alimentach przypomniało! Przyśniły ci się kurwa, czy jak!?
– Myślisz, że mi jest łatwiej!? Sama ją wychowuje! Myślisz, że ile na nią wydaje? Dziesięć złotych? To są kwoty liczone w setkach!
– Masz to wycofać! – warknął przyszpilając ją do ściany. Chwycił jedną dłonią za szyje jakby chciał ją udusić. Już miałem się wtrącić, ale mała spadła z tapczanu i zaczęła płakać. Wejrzałem na nią, potem znów na szarpiącą się parę. Dziecko wyglądało na całe, natomiast Amelia wiedziałem, że sobie sama nie poradzi z kimś od niej o wiele większym. Dlatego to jej rzuciłem się na pomoc.
Chwyciłem tego typka za bluzę na ramionach i odciągnąłem. Spojrzał na mnie i pociągnął mi tak z dyńki, że aż mi się wszystkie gwiazdki drogi mlecznej przed oczami pokazały. Na ślepo mu oddałem trafiając w policzek, on mi w brzuch. Mała zaczęła piszczeć, Amelia się drzeć, chyba otworzyła drzwi, a jakiś sąsiad się wtrącił. Jego syn też przyszedł nam z pomocą.
Ocierałem krew spływającą z czoła i nosa, a ten blondyn się wygrażał:
– Jeszcze tu wrócę i pamiętaj, masz to wycofać!
Podziękowałem sąsiadom i zamknąłem drzwi. Nie chciałem im niczego tłumaczyć, zresztą nawet nie wiedziałem jak mam im to wszystko wytłumaczyć. Ja nic nie wiedziałem, nawet nie znałem tego typa.
Amelia oparła się plecami o ścianę, osunęła po niej. Mała zapłakana do niej podeszła by się przytulić. Teraz już obie płakały, a ja między tym wszystkim czułem jak z nadmiaru wrażeń i lekkiego obicia kręci mi się w głowie.
– Kto to był? – pytałem, ale nikt mi nie chciał udzielić odpowiedzi. – Amelia, czy to był ojciec Amandy?
Nadal cisza. Wkurwiłem się i przypierdoliłem z pięści w ścianę nad jej głową.
– No odpowiedz mi do cholery!
Nie odpowiadała. Wziąłem więc skrzata z sobą do pokoju, zamknąłem drzwi. Amelia w normalnym stanie nie była wzorową matką, a taka zdenerwowana i roztrzęsiona mogła być już tylko porażką.
– Położysz się obok wujka i pójdziesz spać? – pytałem ciągle pochlipującej Amandy. – Zobacz jaką wujek ma ładną poduszkę, w samochody. W tira. Podoba ci się tir? – Chciałem ją zagadać, czymś zabawić. To był najlepszy sposób na nią. Właściwie to był jedyny sposób na nią, na który to ja wpadłem, gdy ona jeszcze nie umiała ani mówić, ani chodzić.
Położyłem ją na rozłożonej kanapie, na połowie od ściany, by czasami nie spadła, a co najwyżej wpadła na mnie, gdyby się wierciła. Ścianę także obłożyłem jaśkami, by w nią nie przypieprzyła głową i się przez to nie obudziła w środku nocy z rykiem na sto pięćdziesiąt. Wyciągnąłem butelkę z podgrzewacza, który już od dobrych kilkudziesięciu minut nie chodził. Podałem ją do rączek tej małej blondyny i leżąc obok niej zacząłem ją głaskać kciukiem po głowie by usnęła.


Moja matka kiedyś mawiała, że wspólne posiłki cementują więzy rodzinne. To były czasy gdy jeszcze mieszkałyśmy z ojcem, albo same, albo chwile po tym jak Darek wrócił z więzienia, a ona była już w ciąży z Kordianem. Pamiętam jak mój ojczym słysząc te słowa po jednej z większych awantur przy śniadaniu z szerokim uśmiechem rzekł:
– Albo zaostrzają konflikty, kochanie. – Wrednie i cynicznie wtedy do niej pomachał, zarzucił kaptur na głowę i wyszedł pobiegać.
Często tak robił po kłótniach, dlatego lubiłam gdy się kłócili. Wtedy wyłaził i nie musiałam obserwować jak robią do siebie maślane oczy, albo obleśnie się całują podczas wspólnego przygotowywania posiłków. Gdy byłam dzieckiem było mi przykro, że mama nigdy nie gotowała wspólnie z tatą i z nim nie wymieniała takich czułości. Gdybym jej o tym powiedziała zapewne zrzuciłaby za to całą winę na niego, ale ja już byłam duża i wiedziałam, że winna była także ona.
Jak już wspominałam teraz byłam już duża, czyli czasy dzieciństwa już dawno minęły, a po wspólnych posiłkach pozostały tylko wspomnienia wyblakłe tak samo jak stare fotografie, takie sprzed wojny, albo wojen, obydwóch. Matka nie miała na takie duperele jak wspólne jedzenie po prostu czasu. W godzinach obiadowych była w pracy i pewnie pożerała lekkie lunchy złożone z sałatek i bukietów surówek, wieczorami późno wracała i zazwyczaj padała z nóg, a rano szykowała się w biegu i najczęściej zdążyła tylko chwycić przelotem za jabłko, pomarańcze, albo jakiś inny owoc.
Tego wieczoru jak na złość było inaczej. Musiała wrócić przedwcześnie. Aż wyszłam ze swojego pokoju na korytarz zszokowana tym faktem. Sam Darek też musiał być zaskoczony, bo nawet się głupkowato zapytał czy czasami nie mają dziś jakieś rocznicy albo okazji, o której zapomniał.
– Nie, głuptasie. – Trąciła go palcem wskazującym w nos. – Szef mnie wcześniej puścił – dodała po czym cmoknęła go w policzek  i poczochrała Kordiana po jego blond włosach, które jak zwykle na jesień nieco ściemniały.
– Mogłaś powiedzieć wcześniej, to taka okazja, że zamówiłbym tort. Zdarza się rzadziej niż urodziny, a te są raz na rok – dogryzł jej, ale ona zdawała się nawet tego nie zauważać. Gdybym ja tak powiedziała, to pewnie by mnie opieprzyła, zrobiła minę, albo kazała się zamknąć. No ewentualnie mówiłaby jak to ona ciężko pracuje na nasz dobrobyt. Znałam te wszystkie jej śpiewki już na pamięć.
Ze splecionymi na piersi rękoma i niewesołą miną ruszyłam do kuchni, w którym stał stół ze szklanym blatem. Kuchnia była urządzona raczej w chłodnych i zimnych barwach. Była neutralna. Nie miała w sobie niczego z przytulności. Nie kojarzyła mi się rodzinnym ciepłem, ani gościnnością. Być może tylko kuchnia u rodzin typu Mostowiaków z M jak miłość miała taki przyjemny wizerunek, a wszystkie inne, te realne były… po prostu były.
– Widzę nadal oburzona o ten szlaban – skwitowała odwieszając swoją torebkę z Chanel na oparcie krzesła. Teraz już wiem dlaczego te krzesła miały takie rogi, by mogły jej służyć za wieszak.
Zajęłam miejsce naprzeciwko niej i nic nie odpowiedziałam, po prostu się szybko i cynicznie uśmiechnęłam, a potem na nowo przyjęłam swój poprzedni, oburzony wyraz twarzy.
– I wiesz co? Bardzo dobrze. A bądź sobie obrażona. W dupie to mam.
– Alicja – syknął mój ojczym, tak zabawnie przez zęby.
– No co? – Spojrzała na niego zaczynając już ciskać tymi swoimi błyskawicami w brązowych tęczówkach. – Ty widzisz co ona sobą przedstawia? – zapytała wskazując na mnie obiema dłońmi. – Jakaś cholerna obraza majestatu, bez powodu – odpowiedziała sama sobie na zadane wcześniej pytanie.
Dariusz wypuścił głośno powietrze z płuc i nie dodał nic do powstałego tematu. Ja także zamierzałam się nie odzywać.
– Sam smarowałem wszystkim kanapki – pochwalił się ten ośmioletni lizus.
Mama go pochwaliła, pogłaskała po główce i dała buziaka w policzek. Aż mdło było od samego patrzenia. Przewróciłam oczami. Już chyba wolałam, gdy nie zjawiała się na kolacji. Mogłam wtedy wziąć co mi pasowało, iść do swojego pokoju i zjeść przed komputerem, oglądając jednocześnie jakiś film, przeglądając którąś z ciekawszych stron, albo po prostu pisząc ze znajomymi przez komunikator, rzadziej przez maila.
Darek postawił szklaną miskę z sałatką na środku stołu, podał wszystkim po talerzu i zasiadł obok matki, czyli także naprzeciwko niej. Być może gdyby nie był jej mężem, to nawet przyjemne by się na niego patrzyło. Miał szerokie ramiona, głębokie i czarne oczy, oraz seksownie duże dłonie. Jednak był moim ojczymem, co powodowało, że patrzyłam na niego niczym na wrogi obiekt od kiedy tylko pamiętam.
Kordian zaczął opowiadać o jakieś nowej, beznadziejnej grze, gdzie zabijało się zombie. Ta gra nie była przeznaczona dla dzieci, była jego ojca – Darka, ale on w nią grał. I jemu było wolno, nikt się go nie czepiał, ani go za to nie krytykował. Jeszcze mało brakował, a zaczęliby być mu brawo, że tak sprawnie zabija te zielone i sinofioletowe potworki pojawiające się na ekranie.
– Jak było w szkole? – Spojrzała na mnie.
– Okay – odpowiedziałam bawiąc się widelcem, grzebiąc nim w półpełnym talerzu.
– Po wróciłaś od razu do domu? – Czyli tylko o to jej chodziło. Starała się wybadać, czy przestrzegam jej bezsensownego szlabanu.
– Tak, wróciła – wtrącił się Darek, ale nie patrzył na nią, patrzył na mnie. Właściwie to zdawał się przeszywać mnie wzrokiem na skroś. Jednak kiedy matka na niego zerknęła od razu spojrzał na talerz z kanapkami i wziął jedną. Na nowo zachowywał się codziennie, tak zwyczajnie.
– Dlaczego jej nie powiedziałeś? – zapytałam, gdy kolacja dobiegła już końca, a mama poszła z Kordianem do łazienki by pomóc mu w umyciu włosów. Oczywiście nie miała na to ochoty, ale mój mały braciszek tak nalegał, na dodatek sam Darek ją do tego wypchnął, więc nie miała innego wyjścia jak tylko ustąpić obydwóm panom. Ciekawe dlaczego mnie nigdy z taką łatwością nie ustępowała i to w niczym, nawet w najmniejszej drobnostce.
Darek zahamował podczas zmywania i rzucił mi takie dziwne spojrzenie. Nie było karcące, bardziej z namiastką litości.
– Sądziłem, że nie potrzeba ci więcej problemów – opowiedział, opukał talerz i odstawił go na zmywarkę. – Ale nie myśl sobie, że tak będzie zawsze. Kryłem cię pierwszy i ostatni raz, więc lepiej się ogarnij i nie waż się więcej wrócić w takim stanie.
– Dobrze, tatulku drugorzędny. Nie będę w takim wracała, będę upijała się tutaj i w takim wychodziła – rzuciłam gniewnie i ze splecionymi na piersi rękoma udałam się do swojego pokoju. Trzasnęłam drzwiami.
Rano cała gehenna zaczęła się od nowa, czyli moja matka dbała tylko o siebie, albo raczej o swój wygląd. Przeczesywała włosy dużą szczotką. Potem wzięła się za kremowanie twarzy, nakładanie podkładów, cieni do oczu i nienaturalnym wydłużaniem rzęs przy pomocy specjalnych maskar i zalotek.
– Darek, trzeba Kordianowi kupić nowe buty, wiesz, takie na jesień, by po kałużach mógł chodzić – mówiła podniesionym głosem z łazienki, by mężczyzna w kuchni ją słyszał.
Darek nakładał właśnie jajecznice na talerze dla wszystkich i podawał do stołu.
– Kalosze znacz się? – zapytał z lekkim uśmiechem. Musiałam przyznać, że gdy się uśmiechał wyglądał znacznie łagodniej, co równocześnie znaczy przyjaźniej. Z uśmiechem był taki bardziej do lubienia, no ale przecież ja i tak go nie lubiłam, niezależnie od tego czy chodził z ponurą miną, czy się szczerzył jak głupi do sera.
– No coś ty, oszalałeś? – Matka stanęła w progu kuchni i popukała się palcem po głowie. – Jeśli sądzisz, że ubrałabym własne dziecko w jakieś gumiaki, to… brak słów po prostu! Jak ty możesz mnie tak nie znać!?
– Dlaczego mama krzyczy? – spytał przeciskając się obok niej Kordian. Tak właściwie to nie wiem czy pytanie skierował do niej czy do ojca, bo spojrzał pierw na nią zadzierając główkę do góry, a gdy nie uzyskał odpowiedzi to zerknął na Darka.
– Bo jest siódma rano, ty jesteś jeszcze w piżamie, a Sabrina nawet nie podniosła się z łóżka, synku – odpowiedział spokojnie Darek, miał nieco olewający ton.
Faktycznie miał racje. Nadal nie podniosłam się z łóżka, ale i tak całą tę scenę dokładnie widziałam leżąc i obserwując wszystko przez otwarte drzwi. Miałam ku temu doskonale ułożony tapczan. Zresztą znałam ich i to mieszkanie już tak dobrze, że nawet z zamkniętymi oczami mogłabym powiedzieć gdzie są, a na podstawie tego co mówią określić jak się zachowują.
Młody odsunął sobie krzesło, zasiadł przy stole, zjadł plasterek zielonego ogórka i spojrzał w stronę ojca.
– Czyli normalka – rzucił do rodzica.
– Jak to? Ona jeszcze nie wstała!? Ty jej nie budziłeś? – Moja rodzicielka miała w zwyczaju obwiniać wszystkich o wszystko i do wszystkich mieć o to pretensje, tylko nigdy nie do samej siebie.
– A mam na czole napisane „pan pobudka”?
Byłam pewna, że zagryzła zęby, złożyła dłonie w pięść, wyprostowała się jak struna, choć jej akurat nie widziałam.
Wpadła do mojego pokoju niczym huragan wydzierając się:
– Ty do szkoły idziesz!
– Ehe – odburknęłam zaciągając kołdrę na głowę. Chciałam ją podkurwić. Należało się jej za rozbicie naszej rodziny. Znalazła sobie kochanka jeszcze przed rozwodem. – Na trzecią lekcje pójdę – dodałam olewająco.
– A dlaczego tak?
– Esej, miałaś mi pomóc napisać. Przedwczoraj miałaś. Wtedy wróciłaś po północy, wczoraj zapomniałaś mi przypomnieć i ja też zapomniałam. Nie wiem kto to antyglobalista – udzieliłam jej skrupulatnej odpowiedzi zmieniając plan działania. Teraz chciałam się tylko urwać z nudnej budy, albo przynajmniej z kilku lekcji. W tym celu musiałam wzbudzić w niej poczucie winy. Z moją matką się inaczej nie dało. To był na nią jedyny i najlepszy sposób.
– W dobie internetu? Wystarczyło wygooglować – wyjaśniła. – Myślisz, że po cholerę ja płacę tak kosmicznie wysoki abonament? Po to byś właśnie miała dostęp do wiedzy i nauki, a nie do… czatowania z nieznajomymi. – A nie mówiłam, że w końcu wypomni jakiemuś domownikowi to, że to ona tyra na cały ten dom? No i masz, padło na mnie! Zawsze wszystkiemu winna byłam ja.
– Tak? Naprawdę?
– Naprawdę. – Założyła ręce na biodra. Westchnęła ciężko.
– Przepraszam, wcześniej nie wiedziałam. Postaram się zapamiętać.
– Postaram się wrócić dziś wcześniej i pomogę ci z tym wypracowaniem. Jakby coś to rano byłaś u dentysty… plomba, nagły wypadek. Zresztą zadzwonię między spotkaniem w korporacji, a werbowaniem nowego szczura do twojej wychowawczyni.
– Wychowawcy – poprawiłam.
– To Zdrowiecka już cię nie uczy? – Jej zaskoczona mina przebijała wszystko. Wyglądała jak te przedszkolaki, które właśnie dowiedziały się skąd się biorą dzieci.
– Taka mnie nigdy nie uczyła. – Wstałam z łóżka i zarzuciłam na skąpą piżamkę flanelową koszule, obwiązałam ją krawatem. – To była Zagórska.
– Wiedziałam, że na „Z”. Co ty robisz? Czyje to rzeczy?
– Kolegi.
– Chcesz tak wyjść do kuchni, w koszuli zasłaniającej mniej niż pół tyłka. Darek i Kordian…
– Nie interesuje mnie ani twój drugi mąż, ani twoje drugie dziecko. Z resztą biorę przykład z ciebie, ty też tak chodzisz… widziałam cię na tarasie jak paliłaś. Idę po jabłko. – Poklepałam matkę po ramieniu i już miałam wyjść z pokoju, gdy jak na złość mnie zatrzymała:
– Słuchaj… – Poczekała aż na nią spojrzę. – Gdybym nie zdążyła wrócić tak na dwudziestą drugą, to poproś Darka, on ci pomoże z tymi antyglobalistami.
– Darek? W sensie twój nowy mąż?
– Miałam ich tylko dwóch, nazywaj go drugim, proszę, bo jak przy ludziach powiesz nowy to wyjdę na jakąś femme fatale.
– Na co?
– Na złą kobietę wyjdę, po prostu.
– No i dobrze, przynajmniej prawdziwie.
– Nie pyskuj! – warknęła i wyszła do kuchni by dziubnąć na szybko nieco jajecznicy z talerza nawet przy tym nie siadając. Wrzuciła telefon i tablet do torebki.
– Może teraz mi na szybko powiesz kto to ci antyglobaliści? – zaproponowałam chwytając za jabłko i opierając się o szafkę kuchenną.
Moja matka wygląda jakby zbierała myśli. Jej mąż i syn się w nią wpatrywali, a ja ze znudzenia spojrzałam na sufit.
– To ludzie od których w większości powiewa hipokryzją, bo są antyglobalni, a większość z nich nosi Nike szyte w Chinach. To podobnie jak socjaliści, którzy nagle chcą wszystkich uczyć jak pokochać nowy ruch młodzieńczego społeczeństwa zwany pedalstwo.
– Homoseksualność – poprawił Darek spokojnie jedząc.
– Właśnie mamo, wyrażaj się – wtrącił się Kordian popijając herbatkę.
– Mowa tu o widoku dwóch facetów, który gdy się całują to mnie się zbiera na rzyganie, nie nazwę ich inaczej jak epitetem na „P”, jeśli pedały wam się nie podobają, to mogą być popaprańcy, pomyleńcy, pierdolnięci.
– To już chyba lepsze były pedały – skomentował Dariusz przegryzając jajecznice bułką z masłem. Uśmiechnął się szeroko w stronę Kordiego. – Jedz – nakazał synowi, robiąc taki zabawny ruch brwiami. To wyglądało tak zabawnie, że mimo woli się uśmiechnęłam. Zdziwił się i to pozytywnie, widziałam to, więc ponownie przybrałam niezadowoloną minę.
– A epitet do antyglobalistów? – zapytałam chcąc ją w sumie zatrzymać w domu na dłużej, aby spóźniła się do pracy i przez to miała spaprany cały w niej dzień. Wiem, byłam podła i wredna, ale ona sobie zasługiwała.
Teraz udawała, że myśli, by w końcu powiedzieć:
– Moja taksówka już podjechała, wrócę to porozmawiamy. Darek, nie zapomnij o tych butach, proszę. I pamiętaj, nie kalosze. – Pożegnała się ze wszystkimi szybkim muśnięciem w policzek i wybiegła z domu, po pięciu sekundach nieobecności wróciła się po torebkę, przeprosiła uśmiechem i znów wyszła.
– Alterglobalista, albo  antykolporant, jeśli użyć by potocznego języka.
– Co proszę? – zapytałam krzywo spojrzawszy na męża matki.
– Pytałaś o epitet antyglobalisty, odpowiedziałem ci tylko.
– Prosił cię ktoś? Nie. Nie jesteś moim ojcem, więc się zamknij! – warknęłam i wyszłam z jadalni, trzasnęłam drzwiami i zaszyłam się w swoim pokoju.
Po krótkiej chwili, trwających co najwyżej trzy sekundy wstałam z łóżka by uchylić nieco drzwi i słyszeć o czym rozmawiają mój brat i ojczym.
– Tato, czy ona była tylko niemiła i niegrzeczna, czy już była wredną suką? – zapytał się ośmiolatek.
– Nie klnij.
– Niemiła czy niegrzeczna to przekleństwo? – dopytywał takim uroczym głosikiem, że aż się można było od tego porzygać i to z łatwością. Nie trzeba było nawet w tym celu wkładać sobie do gardła dwóch palców.
– Suka to przekleństwo.
– Nieprawda, bo w telewizji mówili, na kanale o zwierzętach suka i nie było tego charakterystycznego piiiip, co przerywa przekleństwa. Zaznaczam, że było przed dwudziestą drugą.
– Kordian, jedz, proszę, jedz i nie mów.
– Dlaczego? Normalne rodziny przy śniadaniu rozmawiają.
– Jak twoją matkę i siostrę z łaski swojej podmienią kosmici, to wtedy sobie będziemy mogli porozmawiać, a teraz jedz bo się do szkoły spóźnisz – popędzał syna zapewne dopijając tą swoją ohydną czarną i mocną kawę bez cukru. – No i kawy nawet nie tknęła – powiedział jakby do siebie. Zapewne dostrzegł kubek swojej żony, a mojej matki. Ten zazwyczaj był rano pełny. Nie lubiła za ciepłej kawy, a rzadko kiedy ta zdążyła ostygnąć zanim wyszła. Dlatego Darek tylko niepotrzebnie co rano marnował i kawę i wodę i nawet cukier na przygotowanie jej napoju.


– Wiktor, Wiktor – obudziło mnie szeptanie Amelii.
Ledwie otworzyłem półprzytomnie oczy, przetarłem jedno z nich tak mocno, że aż zaczęło szczypać. W pokoju było ciemno, a mały skrzat jak zwykle, gdy spał ze mną okręcił się tak by trzymać nogi położone na moim brzuchu. Amelia się zawsze z tego śmiała, że przynajmniej na starość dzięki temu będzie miała lepsze krążenie.
– Czego chcesz? – zapytałem zachrypłym głosem.
Dopiero wtedy usłyszałem trzaśniecie drzwi na klatce schodowej. Przez chwile pomyślałem, że to znowu ten awanturujący się blondyn, ale zaraz przypomniałem sobie o tym, że matka poszła pić.
– Ja po nią zejdę.
– O to właśnie mi chodziło – skomentowała, gdy ja zwlokłem się z łóżka i wykonałem kilka kroków w stronę drzwi wejściowych, tylko po to by ten obraz nędzy i rozpaczy uwiesić na swym karku i dotargać do łóżka, a potem wysłuchiwać bełkotu:
– Gdzie jest Amandzia? Gdzie moja wnusia? Babcia coś dla niej ma?
– Daj spokój, śpi.
– Ja znajdę. – Zaczęła grzebać w torebce. Spodziewałem się wszystkiego, ale kurwa nie kota. Gdy zobaczyłem tą kolorową kulkę, to dosłownie oczy wyszły mi z orbit. Wkurwiony wyszedłem z pokoju i trzasnąłem drzwiami.
– Amandę obudzisz idioto! – krzyknęła moja siostra.
– To się nią zajmiesz, w końcu chyba matką jesteś, nie?
– Kretyn.
Amelia wróciła się do dziecka, a ja uznałem, że po trzeciej to już mi się nawet nie opłaca się kłaść, bo i tak na ósmą miałem do szkoły i to spory kawałek drogi, z winy tej całej przeprowadzki. Usiadłem więc w przedpokoju, podłączyłem laptop do ładowarki i powróciłem do szukania części do motocykla.
Rano obudziło mnie klepnięcie w policzek. Właściwie to Amelia mogła to zrobić delikatniej, ale delikatność nigdy nie była jej mocną stroną. Odstawiłem laptopa na szafę by Amanda się do niego nie dobrała, bo już raz pozbawiła mnie spacji i do dziś jej nie odzyskałem, nawet nie wiem gdzie ją wrzuciła.
– Wiktor, ty rusz się bo do szkoły nie zdążysz – usłyszałem głos matki, a potem dodała jak to ją głowa boli, i że dlaczego akurat ją to spotyka.
Przemyłem twarz zimną wodą i zasiadłem na jednym z krzeseł. Co prawda śniadanie i herbata były na stole, ale jakoś dobijała mnie ich wesołość. Na dodatek ten kot wszędzie włażący… Chyba byłem po prostu już tym wszystkim zmęczony.
– A z kim ty się znowu biłeś, synku? – usłyszałem.
– Wpadł w futrynę – odpowiedziała Amelia.
Rzuciłem jej pytające spojrzenie, bo przecież kłamstwo nie miało najmniejszego sensu. Sąsiedzi wcześniej czy później powiedzą matce o sytuacji z minionego dnia. Poza tym matka wiedziała, że to kłamstwo, musiała, a pomimo tego nawet nie dopytywała. Zaczęła szczebiotać z Amelią, śmiać się, karmić Amandę kawałkami kanapki, żyć jak co dzień. Potem zajęła się tym swoim futrzakiem.
– Nawet ma ładną mordę – stwierdziła Amelka biorąc kociaka na ręce. Skurwysyn zaczął tak miauczeć, że łeb mógł pęknąć.
– No wiem, dlatego wzięłam. Leżał taki samotny, głodny pewnie.
– Tu to też się raczej nie naje – dorzuciłem od siebie. Obydwie na mnie spojrzały. – No co się tak kurwa patrzycie? Przecież wy obie jesteście nieodpowiedzialne, a jedna sobie zrobiła dzieciaczka, druga sobie przyniosła zwierzaczka, a ja jestem ciekaw kto na to wszystko będzie zapierdalał, bo na pewno nie ja. Mam dosyć! – Poszedłem do pokoju by szybko zaciągnąć dresy, potem chwyciłem jesienną kurtkę i swoim starym zwyczajem zaciągnąłem ją przez głowę. Nigdy nie odpinałem zamka do końca. – Małej się kończą kaszki, tak przypominam damą, na wszelki wypadek jakbyście zapomniały. – Wyszedłem trzaskając drzwiami. Mała oczywiście tak się rozryczała, że aż ją na klatce schodowej słyszałem. Zawsze tak robiła, gdy widziała jak wychodzę, albo orientowała się, że mnie nie ma.
W końcu dotarłem na tylne wyjście sklepu z dopalaczami, zakupiłem ich od kumpla hurtową ilość po promocyjnej cenie, ale na kreskę. Zapewniłem go, że sprzedam drożej niż w sklepie i oboje na tym zyskamy. On po prostu kradł, odsypywał z każdego towaru niewielką ilość i tworzył oddzielne samarki, ja potem je od niego odkupywałem taniej niż były w sklepie i sprzedawałem nieco drożej nieletnim z mojej szkoły. A jeśli już o szkole mowa, to jak zwykle byłem do niej spóźniony, a potem szukałem klasy bo mnie przenieśli do innej. Tak więc, gdy w końcu dotarłem lekcja już trwała sobie w najlepsze.
– Witam panią Wołkowską. – Uśmiechnąłem się ciepło do nauczycielki, a potem przekroczyłem próg klasy.
– O właśnie, to jest wasz nowy kolega.
– Nie taki nowy, z większością się znam.
– Mówiłam wam już o nim, to był mój najzdolniejszy uczeń w klasie, wygrywał niemal wszystkie konkursy matematyczne, dużo wyróżnień, niestety leń patentowany. Prawda Wiktor?
– Tak, jasne – odburknąłem i chciałem uciec na koniec klasy, ale niestety pokazała mi inną ławkę, na samym przedzie.
Usiadłem obok dziewczyny zajętej bardziej telefonem komórkowym niż lekcją. Podałem jej rękę i się przedstawiłem.
– Sabrina – odpowiedziała odwzajemniając uścisk.
– Czarnecka, dasz nowemu koledze przepisać plan zajęć?
– Jasne – odpowiedziała na głos. – Gdybym jeszcze takowy posiadała – dodała już szeptem.
Zaśmiałem się, uznałem, że być może nie będzie z nią tak nudno, nawet w tej pierwszej ławce.
– Skoro jesteś taki zdolny, to czemu nie zdałeś? – zapytała jednocześnie przepisując temat z tablicy.
– Frekwencja – odpowiedziałem. – Ej pożycz mi kartkę. – Pożyczyła. – A masz może długopis? – zapytałem. Także dała. – Dzięki.
Już po zapisaniu tematu i daty zacząłem się niebotycznie nudzić. Wołkowska jak to Wołkowska, dyktowała te swoje regułki z biologii, zawsze tym samym tonem, w równomiernym tempie, o te samej częstotliwości, a nam kazała je zapisywać. Nie było w tym w ogóle życia, a w końcu biologia to nauka o życiu, przynajmniej zawsze mi się tak wydawało. Z drugiej strony co się było dziwić tej kobietce, od lat jeden i ten sam mąż, nastoletnia córka, marna budżetowa pensja bez szans na awans. Gdybym był na jej miejscu pewnie też bym się nie przykładał do takiej pracy. Z drugiej strony zamiast nas zajmować przepisywaniem tego co dyktuje, mogła zebrać od nas na ksero, wydrukować to wszystko, kazać nam się nauczyć, albo gdzieś wkleić i dać nam i sobie czas wolny. Tym sposobem my byśmy oszczędzili ręce, a ona gardziel.
– Wiktor Górny! Czym ty się w tej chwili zajmujesz?
– Myśleniem – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
– Ty masz teraz przepisywać, a nie myśleć o zielonych migdałach.
– Ale kiedy ja właśnie o tym przepisywaniu myślałem.
– I do jakiego wniosku doszedłeś? Może się podzielisz z klasą?
– A bardzo chętnie. – Skoro już mnie sprowokowała to wstałem, zwróciłem się twarzą do tych w większości rok młodszych ode mnie. – Doszedłem do wniosku, że to bezsensu, marnotrawstwo czasu, naszych rąk i pani Wołkowskiej głosu. Dlatego ja nie zamierzam jak głupi baran całą godzinę przepisywać regułki. W końcu papier z drzew wykonany, a lasów coraz mniej. Biologia powinna uczyć jak dbać o środowisko.
– Już skończyłeś swoją przemowę?
– Tak, proszę pani. – Ukłoniłem się i zająłem miejsce. Za plecami jeszcze słyszałem śmiechy reszty uczniów.
– Przepisujesz czy mam wstawić ci jedynkę.
– Proszę o jedynkę. Stanowczo wolę być uczniem niedostatecznym niż osłem.
– Jak sobie życzysz Górny. – Otworzyła dziennik, wpisała tą jedną szmatkę do jednej z rubryk.
– Może pani od razu policzyć ile mamy godzin w tym roku i wpisać mi oceny niedostateczne na przód. Na żadnej z tych lekcji nie zamierzam być przepisywaczem. Mogę co najwyżej włączyć dyktafon w komórce i sobie panią nagrać, albo dać pani na kserokopię tych nudziarstw dla mnie.
– Wiktor, gdybyś ty choć trochę był mniej ordynarny i umiał trzymać język za zębami, to mógłbyś bardzo daleko zajść.
– Gdyby pani uczyła zamiast czytać na głos podręcznik, może nawet byłaby pani w miarę dostateczną nauczycielką.
– Jak śmiesz oceniać moją pracę? – wkurzyła się.
– Ma pani rację, nie śmie, bo to nudne, co tu do oceniania? Pani technikę lektorską mam oceniać? Dzięki, ale wolę nie, nawet Anna Mucha ma lepszą dykcje. Znudziłem się już, spadam stąd. – Zwinąłem kartkę z tematem na cztery, wsunąłem ją do kieszeni dresów, Sabrinie oddałem długopis i wyszedłem z klasy. Czego oni mnie tam mogli nauczyć? Jak przepisywać dyktowane z podręcznika zdania? A na co by mi się to niby miało w życiu przydać, skoro protokolantem nie zamierzałem zostać? Rodziny to mi takie bzdety raczej nie wykarmią, na rachunki też tym sposobem nie zarobię, a więc bay, bay, ciao i nara.
Włączyłem muzykę, a w dużych słuchawkach, które były swobodnie zawieszone na mojej szyi rozbrzmiał głos Gabriela Fleszara i jego piosenka pod tytułem „Labiryntem zwyczajnego dnia”.